Kraj produkcji: Wielka Brytania
Gatunek: serial, sci-fi
„Doctora Who” zaczęłam oglądać jakoś tak przed wyjściem ostatniego sezonu z Dwunastym i ciągiem wciągnęłam wszystkie odcinki od 2005 roku. Szczególnie przypadły mi do gustu odcinki z Dziesiątym Doktorem (tak, Tennant to mój Doktor, mało oryginalnie, wiem.) Acz praktycznie wszystkie wcielenia Doktora lubię. Może poza Trzynastą, ale to bardziej wina scenariusza niż aktorki, po prostu sezony z Chibnallem jako showrunnerem były męczące. Dlatego bardzo ucieszyłam się, że za stery serialu wrócił Russell T Davies.
O odcinkach specjalnych z Tennantem jako Czternastym Doktorem postanowiłam nie pisać, bo co mogę o nich napisać? Tennant dalej jest wspaniały w tej roli, Donna wciąż jest jedną z najlepszych towarzyszek, a same odcinki były udane. Może tylko nie do końca pasuje mi, że pozostawiono furtkę na kolejny powrót Tennanta, przez co regeneracja nie miała takiej wagi jak zwykle?
Dlatego postanowiłam skupić się na pierwszym sezonie z Piętnastym wcieleniem Doktora.
Muszę przyznać, że Ncuti Gatwa kupił mnie w tej roli. Jego Doktor pod pewnymi względami jest połączeniem Trzynastej i Dziesiątego. To jest bardzo optymistyczne wcielenie, bardzo kolorowe i radosne, ale jednak nie pozbawione pewnego mroku. Jest to też najbardziej emocjonalny z dotychczasowych Doktorów (przynajmniej jeżeli chodzi o New Who, bo klasycznych serii nie oglądałam). Gatwa pokazuje cały wachlarz emocji, jego Doktor płacze (częściej niż poprzednicy), śmieje się, jest przerażony, jest przerażający. I ja w te wszystkie emocje jestem w stanie uwierzyć. Ncuti Gatwa równie autentycznie przedstawia zachwyt wszechświatem jak i furię Władcy Czasu. Muszę też przyznać, że Piętnasty to najseksowniejsze z wcieleń Doktora. Nie zrozumcie mnie źle, uważam, że zarówno David Tennant i Matt Smith to przystojni mężczyźni, ale żaden z nich nie ociekał seksapilem do tego stopnia co Gatwa. Jego Doktor flirtuje też więcej niż tamci (tak, więcej niż Dziesiąty), ale na dobrą sprawę facet wygląda tak, że gdyby nie flirtował to by było absolutnie niewiarygodne. Do tego świetnie się ubiera, naprawdę, niesamowicie przypadł mi do gustu styl tego Doktora, jest kolorowy, szalony, ale z klasą. I to pierwszy Doktor od czasów Dziewiątego, który nosi skórzaną kurtkę. I wygląda w niej świetnie. Trochę zawiódł mnie wygląd śrubokrętu sonicznego, który w ogóle nie przypomina śrubokrętu. Za to TARDIS… TARDIS jest wspaniała. Naprawdę przestronna, a detal w postaci szafy grającej nadaje jej indywidualnego charakteru.
W podróżach towarzyszy Doktorowi Ruby Sunday, dziewiętnastolatka ze współczesnego Londynu (wow, jak oryginalnie…). Ruby jako niemowlę została porzucona na progu kościoła w wigilijną noc. Mimo że ma kochającą przybraną rodzinę poszukuje swojej biologicznej matki. Muszę, że razem z Doktorem tworzą bardzo udany duet. Jest między nimi chemia, co ważniejsze, ich relacja jest całkowicie platoniczna. To po prostu dwójka przyjaciół podróżująca przez czas i przestrzeń. Ruby jest energiczna, inteligentna i niesamowicie optymistyczna. A kiedy trzeba potrafi pokazać pazur. Bardzo podobała mi się jej relacja z jej adopcyjną rodziną. Widać tam prawdziwą miłość i rodzinne ciepło. Babcia Cherry jest cudowna! Niech ktoś zrobi tej kobiecie w końcu herbatę! No i w końcu towarzyszka, która ma jakiś własny wątek, jakąś tajemnicę! Znaczy, ja wiem, że to kiedyś był standard, ale jednak po sezonach z Trzynastą człowiek zaczyna doceniać takie rzeczy.
Fabularnie jest… różnie. Niektóre odcinki są słabe. Szczególnie ten o kosmicznych dzieciach… Rany, to było złe. Owszem, był tam jakiś pomysł, nawet nie najgorszy, ale wykonanie… Te dzieci… Nie, zdecydowanie nie. Tak samo irytująca była piosenka z odcinka o Beetlesach. Jak można zrobić odcinek o The Beetles i nie puścić w nim żadnej ich piosenki?! Ja rozumiem, koszty licencji, no ale! Nawet odcinek napisany przez Moffata nie powala. Może nie jest zły sensu stricte, pomysł jest nawet całkiem dobry, Doktor zapobiega wojnie stojąc na minie, ale według mnie coś tu nie pykło. Nie mówię, że w tych odcinkach nie ma nic wartego uwagi, bo to nie prawda, tam są naprawdę fajne sceny, Ruby i Doctor od początku dają radę, jednak no, początek sezonu nie zachwyca.
Zaś druga połowa sezonu… Powiem tak, „73 jardy” oraz „Kropka i bańka” to są naprawdę świetne odcinki. Wychodzące poza typowy schemat odcinków tego serialu. Szczególnie świetny jest pierwszy z nich, pomysł na historię bez udziału Doktora, ba, o której on się nigdy nawet nie dowie jest cudowny. A „kropka i bańka” przywodzi mi trochę na myśl moje ukochane „Blink”, acz nie jest jego kopią. Do tego jeszcze dostajemy odcinek inspirowany Bridgertonami, acz z twistem. No i nowym wątkiem romantycznym dla Doktora (mówiłam, że ten flirtuje więcej?). Łotr (Rogue) zapowiada się na całkiem interesującą postać, trochę przypomina kapitana Jacka Harknessa. I w sumie scena tańca z Doktorem przypomniała mi scenę Jacka z oryginalnym kapitanem Harknessem w „Torchwood”. Ciekawa jestem jak pociągną ten wątek, bo może być świetny, ale równie dobrze mogą to kompletnie spaprać.
Podbudowa finału była cudowna, te wszystkie drobne elementy rozrzucone po całym sezonie. Śnieg, który wywoływała Ruby, tajemnica jej pochodzenia, zagadkowa kobieta pojawiająca się wszędzie, sąsiadka, która wie więcej niż powinna... Szkoda, że ostatecznie finał nie udźwignął tego. Znaczy, nie powiem, że był zły, dalej się świetnie bawiłam, ale jednak czegoś tu zabrakło. I mam mieszane uczucia co do rozwiązania tajemnicy Ruby, bo z jednej strony było zaskakujące, z drugiej nie dorosło do oczekiwań. Acz jest w tym pewna poetycka pochwała zwyczajności… Szkoda, że Ruby nie pojawi się w następnym sezonie, bo wydaje mi się, że wątek jej sytuacja rodzinna byłaby interesującym tłem emocjonalnym dla dalszych przygód.
W ogóle wydaje mi się, że „Doctor Who” w tym sezonie jest w mniejszym stopniu serialem sci-fi, pojawia się za to więcej wątków, nie jestem pewna, paranormalnych? Metafizycznych? Na pewno dużo więcej tutaj istot spoza wszechświata, nie trzymających się sztywno klasycznej fizyki.
Sezon tez w bardzo dużym stopniu skupia się na wątkach rodzinnych. Ruby poszukująca swoich biologicznych rodziców, Doktor zmagający się ze swoją przeszłością, często wspominana jest wnuczka Doktora, Susan, która raczej do tej pory była przemilczana w New Who.
Spotkałam się z opiniami, że serial się zrobił w tym sezonie „woke”… Cóż, polecam wrócić do odcinków z 2005 roku. W tym sezonie nic bardziej „woke” niż w tamtych nie znajdziecie. A, że niektórzy nie pamiętają, już wtedy się takie watki pojawiały, to już ich problem. Dla mnie najważniejsze, że są one sensowne, a nie wprowadzone tylko żeby były.
Na koniec powiem, że jak na razie ten sezon wrócił mi chociaż część wiary w ten serial. Nie był to sezon idealny, miał słabsze momenty, nie wszystko zagrało, co bardziej czepialscy widzowie pewnie zobaczą tu więcej niedociągnięć. Ale był w stanie utrzymać moją uwagę przy telewizorze i wywołać emocje. A to już coś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz