środa, 30 kwietnia 2025

Smok Odrodzony

Tytuł: Smok Odrodzony
Cykl: Koło Czasu
Autor: Robert Jordan
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Gatunek: fantasy

To już trzeci tom „Koła Czasu”, dlatego uprzedzam, że mogą się pojawić spoilery do poprzednich części. Postaram się, żeby było ich jak najmniej, ale na tym etapie ciężko napisać o fabule coś by nic nie zdradzić. Także kto nie czytał poprzednich tomów, to tu macie link do mojej opinii o tomie pierwszym. Całą resztę zapraszam do lektury.

Smok się odrodził. Po wydarzeniach z „Wielkiego Polowania” bohaterowie schronili się w Górach Mgły. Rand próbuje opanować Moc i nie oszaleć, jednocześnie targają nim wątpliwości, czy faktycznie jest tym za kogo się podaje. Żeby to rozstrzygnąć postanawia samotnie udać do Kamienia Łzy, fortecy, która, według proroctwa nie upadnie nim Smok Odrodzony nie ujmie Callandora, przechowywanego w niej kryształowego miecza. Jego śladem ruszają Moiraine, Lan, Loial oraz Perrin, wciąż zmagający się ze swoją wilczą naturą. Tymczasem w Tar Valon Egwene, Elayne, Nynaeve zostają ukarane za opuszczenie Wieży, jednocześnie dwie pierwsze zostają wyniesione do rangi Przyjętych. Zasiadająca na Tronie Amyrlin zleca przyjaciółkom zadanie zdobycia informacji na temat Czarnych Ajah, Aes Sedai służących Czarnemu. Tymczasem Mat dochodzi do siebie po zerwaniu więzi ze sztyletem i planuje wyruszyć w świat. Aes Sedai mają co do niego własne plany, ale Matowi sprzyja nadnaturalne szczęście.

W recenzji poprzedniego tomu napisałam, że Rand jest głównym bohaterem i nie wygląda żeby to się miało wkrótce zmienić. Cóż… Nie pomyliłam się może całkowicie, bo jednak wciąż główny wątek koncentruje się wokół jego osoby. Jednak samego Randa w „Smoku Odrodzonym” jest tyle co kot napłakał. Narracja z jego punktu widzenia zajmuje może z 10 stron? Przez resztę czasu do głosu dochodzą pozostali bohaterowie. I w sumie jest to duży plus tego tomu. To nie tak, że nie lubię Randa, bo to naprawdę nie jest najgorszy bohater i jego wątek jest nawet ciekawy. Ale jednak dobrze dostać inną perspektywę, szczególnie, że po tytule książki się tego nie spodziewałam.

Tak więc w tym tomie główne skrzypce grają Perrin, Egwene i Mat. Szczególnie podobało mi się, że ten ostatni dostał w końcu głos. Do tej pory nie mieliśmy okazji poznać jego perspektywy, a przez znaczną część pierwszego tomu na jego zachowanie wpływał przeklęty sztylet. Teraz mogłam bliżej poznać tego wygadanego i zaradnego chłopaka. Widać też, że autorowi nie brakuje pomysłów na poprowadzenie tego bohatera, czego obawiałam się po zakończeniu wątku ze sztyletem.

Wątek Perrina opiera się w tym tomie głównie na jego zmaganiach się ze swoją wilczą stroną. Chłopak wciąż nie chce zaakceptować tego kim jest i obawia się o swoje zdrowie psychiczne. Pod pewnymi względami jest lustrzanym odbiciem Randa, obaj mają podobne rozważania na temat swoich zdolności. Ważną postacią w wątku Perrina jest Faile, dziewczyna Polująca na Róg Valere, nie świadoma tego, że artefakt został już odnaleziony. Ich relacja wydaje się być z rodzaju „kto się lubi ten się czubi”, ale całkiem fajnie się to czyta.

Zaś śledztwo młodych Przyjętych wypada bardzo ciekawie, zwłaszcza, że ani czytelnik, ani bohaterki nie wiedzą komu mogą zaufać.

Ciekawą właściwością tej serii jest to, że mimo iż każdy tom jest całkiem obszerny i nie nudzę się w trakcie czytania, to kiedy patrzę wstecz co się wydarzyło w tej książce, mam wrażenie, że wcale nie tak wiele. Nie jest to dla mnie wada, wolniejsze tempo zdecydowanie tutaj pasuje.

Zastrzeżenia mam przede wszystkim do tłumaczenia. Tłumaczenie w tym tomie jest zdecydowanie najgorsze ze wszystkich z tej serii, które dotychczas przeczytałam. W pewnym momencie stwierdziłam, że gdybym piła kielicha za każdym razem, kiedy któraś z bohaterek mówiła w formie męskiej to bym padła pijana pod stołem. Noż ludzie, czy ktoś ten tekst sprawdzał przed wydaniem? Ja już nawet przymykam oko na literówki, bo te wiadomo, że w tak obszernej powieści mogą się znaleźć. Ale tu niektóre zdania nie mają sensu! I mam poważne podejrzenia, graniczące niemal z pewnością, że to nie jest wina autora. Więc ewidentnie zawiniła tu tłumaczka, a nade wszystko korekta. Bo niech mi ktoś wytłumaczy co miało znaczyć takie zdanie: „Spojrzał jej w oczy ustępliwie, co wcale nie było równie twardo i niełatwe.” No ja tu za bardzo sensu nie widzę.

Ogólnie jak na razie był to najlepszy tom „Koła Czasu”, tylko tłumaczenie mi go trochę obrzydziło. Ale seria trzyma poziom wzrostowy i mam nadzieję, że w kolejnych częściach utrzyma tę tendencję.

niedziela, 27 kwietnia 2025

Doctor Who - sezon 1 (2023)

Rok produkcji: 2023
Kraj produkcji: Wielka Brytania
Gatunek: serial, sci-fi

„Doctora Who” zaczęłam oglądać jakoś tak przed wyjściem ostatniego sezonu z Dwunastym i ciągiem wciągnęłam wszystkie odcinki od 2005 roku. Szczególnie przypadły mi do gustu odcinki z Dziesiątym Doktorem (tak, Tennant to mój Doktor, mało oryginalnie, wiem.) Acz praktycznie wszystkie wcielenia Doktora lubię. Może poza Trzynastą, ale to bardziej wina scenariusza niż aktorki, po prostu sezony z Chibnallem jako showrunnerem były męczące. Dlatego bardzo ucieszyłam się, że za stery serialu wrócił Russell T Davies.

O odcinkach specjalnych z Tennantem jako Czternastym Doktorem postanowiłam nie pisać, bo co mogę o nich napisać? Tennant dalej jest wspaniały w tej roli, Donna wciąż jest jedną z najlepszych towarzyszek, a same odcinki były udane. Może tylko nie do końca pasuje mi, że pozostawiono furtkę na kolejny powrót Tennanta, przez co regeneracja nie miała takiej wagi jak zwykle?

Dlatego postanowiłam skupić się na pierwszym sezonie z Piętnastym wcieleniem Doktora.

Muszę przyznać, że Ncuti Gatwa kupił mnie w tej roli. Jego Doktor pod pewnymi względami jest połączeniem Trzynastej i Dziesiątego. To jest bardzo optymistyczne wcielenie, bardzo kolorowe i radosne, ale jednak nie pozbawione pewnego mroku. Jest to też najbardziej emocjonalny z dotychczasowych Doktorów (przynajmniej jeżeli chodzi o New Who, bo klasycznych serii nie oglądałam). Gatwa pokazuje cały wachlarz emocji, jego Doktor płacze (częściej niż poprzednicy), śmieje się, jest przerażony, jest przerażający. I ja w te wszystkie emocje jestem w stanie uwierzyć. Ncuti Gatwa równie autentycznie przedstawia zachwyt wszechświatem jak i furię Władcy Czasu. Muszę też przyznać, że Piętnasty to najseksowniejsze z wcieleń Doktora. Nie zrozumcie mnie źle, uważam, że zarówno David Tennant i Matt Smith to przystojni mężczyźni, ale żaden z nich nie ociekał seksapilem do tego stopnia co Gatwa. Jego Doktor flirtuje też więcej niż tamci (tak, więcej niż Dziesiąty), ale na dobrą sprawę facet wygląda tak, że gdyby nie flirtował to by było absolutnie niewiarygodne. Do tego świetnie się ubiera, naprawdę, niesamowicie przypadł mi do gustu styl tego Doktora, jest kolorowy, szalony, ale z klasą. I to pierwszy Doktor od czasów Dziewiątego, który nosi skórzaną kurtkę. I wygląda w niej świetnie. Trochę zawiódł mnie wygląd śrubokrętu sonicznego, który w ogóle nie przypomina śrubokrętu. Za to TARDIS… TARDIS jest wspaniała. Naprawdę przestronna, a detal w postaci szafy grającej nadaje jej indywidualnego charakteru.

W podróżach towarzyszy Doktorowi Ruby Sunday, dziewiętnastolatka ze współczesnego Londynu (wow, jak oryginalnie…). Ruby jako niemowlę została porzucona na progu kościoła w wigilijną noc. Mimo że ma kochającą przybraną rodzinę poszukuje swojej biologicznej matki. Muszę, że razem z Doktorem tworzą bardzo udany duet. Jest między nimi chemia, co ważniejsze, ich relacja jest całkowicie platoniczna. To po prostu dwójka przyjaciół podróżująca przez czas i przestrzeń. Ruby jest energiczna, inteligentna i niesamowicie optymistyczna. A kiedy trzeba potrafi pokazać pazur. Bardzo podobała mi się jej relacja z jej adopcyjną rodziną. Widać tam prawdziwą miłość i rodzinne ciepło. Babcia Cherry jest cudowna! Niech ktoś zrobi tej kobiecie w końcu herbatę! No i w końcu towarzyszka, która ma jakiś własny wątek, jakąś tajemnicę! Znaczy, ja wiem, że to kiedyś był standard, ale jednak po sezonach z Trzynastą człowiek zaczyna doceniać takie rzeczy.

Fabularnie jest… różnie. Niektóre odcinki są słabe. Szczególnie ten o kosmicznych dzieciach… Rany, to było złe. Owszem, był tam jakiś pomysł, nawet nie najgorszy, ale wykonanie… Te dzieci… Nie, zdecydowanie nie. Tak samo irytująca była piosenka z odcinka o Beetlesach. Jak można zrobić odcinek o The Beetles i nie puścić w nim żadnej ich piosenki?! Ja rozumiem, koszty licencji, no ale! Nawet odcinek napisany przez Moffata nie powala. Może nie jest zły sensu stricte, pomysł jest nawet całkiem dobry, Doktor zapobiega wojnie stojąc na minie, ale według mnie coś tu nie pykło. Nie mówię, że w tych odcinkach nie ma nic wartego uwagi, bo to nie prawda, tam są naprawdę fajne sceny, Ruby i Doctor od początku dają radę, jednak no, początek sezonu nie zachwyca.

Zaś druga połowa sezonu… Powiem tak, „73 jardy” oraz „Kropka i bańka” to są naprawdę świetne odcinki. Wychodzące poza typowy schemat odcinków tego serialu. Szczególnie świetny jest pierwszy z nich, pomysł na historię bez udziału Doktora, ba, o której on się nigdy nawet nie dowie jest cudowny. A „kropka i bańka” przywodzi mi trochę na myśl moje ukochane „Blink”, acz nie jest jego kopią. Do tego jeszcze dostajemy odcinek inspirowany Bridgertonami, acz z twistem. No i nowym wątkiem romantycznym dla Doktora (mówiłam, że ten flirtuje więcej?). Łotr (Rogue) zapowiada się na całkiem interesującą postać, trochę przypomina kapitana Jacka Harknessa. I w sumie scena tańca z Doktorem przypomniała mi scenę Jacka z oryginalnym kapitanem Harknessem w „Torchwood”. Ciekawa jestem jak pociągną ten wątek, bo może być świetny, ale równie dobrze mogą to kompletnie spaprać.

Podbudowa finału była cudowna, te wszystkie drobne elementy rozrzucone po całym sezonie. Śnieg, który wywoływała Ruby, tajemnica jej pochodzenia, zagadkowa kobieta pojawiająca się wszędzie, sąsiadka, która wie więcej niż powinna... Szkoda, że ostatecznie finał nie udźwignął tego. Znaczy, nie powiem, że był zły, dalej się świetnie bawiłam, ale jednak czegoś tu zabrakło. I mam mieszane uczucia co do rozwiązania tajemnicy Ruby, bo z jednej strony było zaskakujące, z drugiej nie dorosło do oczekiwań. Acz jest w tym pewna poetycka pochwała zwyczajności… Szkoda, że Ruby nie pojawi się w następnym sezonie, bo wydaje mi się, że wątek jej sytuacja rodzinna byłaby interesującym tłem emocjonalnym dla dalszych przygód.

W ogóle wydaje mi się, że „Doctor Who” w tym sezonie jest w mniejszym stopniu serialem sci-fi, pojawia się za to więcej wątków, nie jestem pewna, paranormalnych? Metafizycznych? Na pewno dużo więcej tutaj istot spoza wszechświata, nie trzymających się sztywno klasycznej fizyki.

Sezon tez w bardzo dużym stopniu skupia się na wątkach rodzinnych. Ruby poszukująca swoich biologicznych rodziców, Doktor zmagający się ze swoją przeszłością, często wspominana jest wnuczka Doktora, Susan, która raczej do tej pory była przemilczana w New Who.

Spotkałam się z opiniami, że serial się zrobił w tym sezonie „woke”… Cóż, polecam wrócić do odcinków z 2005 roku. W tym sezonie nic bardziej „woke” niż w tamtych nie znajdziecie. A, że niektórzy nie pamiętają, już wtedy się takie watki pojawiały, to już ich problem. Dla mnie najważniejsze, że są one sensowne, a nie wprowadzone tylko żeby były.

Na koniec powiem, że jak na razie ten sezon wrócił mi chociaż część wiary w ten serial. Nie był to sezon idealny, miał słabsze momenty, nie wszystko zagrało, co bardziej czepialscy widzowie pewnie zobaczą tu więcej niedociągnięć. Ale był w stanie utrzymać moją uwagę przy telewizorze i wywołać emocje. A to już coś.

niedziela, 23 marca 2025

Wielkie Polowanie - Robert Jordan

Tytuł: Wielkie Polowanie
Cykl: Koło Czasu
Autor: Robert Jordan
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Gatunek: fantasy

Kontynuuję moją przygodę z cyklem „Koło Czasu”.

W poprzednim tomie okazało się, że Rand jest mężczyzną umiejącym przenosić Moc, czyli ogólnie osobnikiem w tym świecie bardzo niebezpiecznym i skazanym na szaleństwo. Chłopak zdaje sobie sprawę, że jeśli Aes Sedai się nim zainteresują to raczej marnie skończy. Dlatego postanawia jak najszybciej oddalić się z Fal Dara. Jednak chyba nie do końca jest przekonany do tego planu i za długo się ociąga. Do Fal Dara przybywa bowiem Zasiadająca na Tronie Amyrlin razem ze świtą Aes Sedai. Wkrótce zostaje skradziony Róg Valere oraz sztylet, od którego zależy życie Mata. Rand razem z przyjaciółmi wyrusza w pogoń za złodziejami. Rozpoczyna się Wielkie Polowanie. Tymczasem Egwene i Nynaeve wyruszają do Tar Valon.

W tym tomie jest dużo więcej wątków i historię obserwujemy z większej ilości punktów widzenia. Rand dalej pozostaje najważniejszym bohaterem historii i nie wydaje mi się żeby do się miało zmienić, ale dużo częściej poznajemy myśli i motywacje innych bohaterów. Historia także powoli nabiera rozmachu.

W końcu trafiamy do Tar Valon. Poznajemy frakcje wśród Aes Sedai, tarcia między nimi oraz hierarchię tego zakonu. Widzimy też jak wygląda szkolenie Aes Sedai.

Ciekawym wątkiem jest też inwazja Seanchan. Bardzo spodobał mi się motyw damane. Dość przerażający koncept i świetnie opisane poczucie bezsilności takiej kobiety. Przy okazji świetnie rozwijający system magiczny tego świata.

Rand z biegiem historii staje się coraz ciekawszą postacią. Wie, że jako Przenoszącego Moc czeka go szaleństwo, dlatego powoli zaczyna sam wątpić w swoją poczytalność. Wydaje mi się, że, przynajmniej na razie, do utraty zmysłów jeszcze mu daleko, ale interesujące jest obserwowanie jego wątpliwości.

Mam pewien problem z tym jak autor konstruuje „wielkie tajemnice”. Znaczy, wydaje mi się, że w założeniu ujawnienie tych informacji miało mnie zaskoczyć. Chodzi mi konkretnie o tożsamości Smoka Odrodzonego i Selene. W obu tych przypadkach od razu domyśliłam się o kogo chodzi, nie miałam najmniejszej wątpliwości, nawet takiej tyciutkiej. Nie domyśliłam się tylko tożsamości jednego Sprzymierzeńca Ciemności.

Trochę rozczarowująca była końcówka. Może nie tyle rozczarowująca, co po prostu zabrakło mi tutaj konfrontacji z pewną postacią. Konfrontacji, do której, zdawałoby się, zmierzała cała fabuła powieści. Więc można to też postrzegać jako zaletę, że autor nie daje czytelnikowi dokładnie tego czego czytelnik się spodziewa. Poza tym, wątek ten z pewnością będzie pociągnięty w następnych częściach, więc co się odwlecze to nie uciecze.

I mam jeden zarzut wobec jednej sceny, gdzie Perrin w jednym momencie był razem z pozostałymi bohaterami na przyjęciu, a w drugiej czekał na nich w karczmie. Wydaje mi się, że doszło tu do pomyłki i chodziło o Hurina, wtedy wszystko nabiera sensu. Niby drobiazg, a jednak przez chwilę zwątpiłam we własną pamięć.

Czyta się to dalej doskonale. Autor spokojnie i bez pośpiechu opisuje świat przedstawiony. To nie jest książka składająca się tylko tylko z dialogów, tu są opisy! Czyli coś, czego mi bardzo brakuje w nowszych pozycjach. Jednocześnie nie odniosłam wrażenia nadmiernej ekspozycji, wszystko to jest naturalnie wplecione w fabułę.

Ogólnie uważam, że poziom pierwszego tomu został zachowany, dalej jest to seria, którą czytam z prawdziwą przyjemnością.

poniedziałek, 3 marca 2025

Oko Świata - Robert Jordan

Tytuł: Oko Świata
Cykl: Koło Czasu
Autor: Robert Jordan
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Gatunek: fantasy

Mieliście kiedyś tak, że kupiliście całą serię książek całkowicie na ślepo? Kompletnie nie wiedząc o czym jest fabuła, tylko tyle, że ma dobre opinie? No to ja tak miałam z „Kołem Czasu”. Tak, kupiłam 14 grubaśnych tomów całkowicie w ciemno. I wiecie co? Po pierwszym tomie nie żałuję!

Rand al’Thor to młody chłopak, który wiedzie razem ze swoim ojcem spokojny żywot pasterza w Dwu Rzekach. Wszystko się zmienia kiedy jego rodzinne strony zostają zaatakowane przez trolloki, stwory, o których Rand myślał, że istnieją tylko w opowieściach. Okazuje się, że celem ataku był właśnie Rand oraz jego dwaj najlepsi przyjaciele, Mat i Perrin. Razem z przebywającą w wiosce Aes Sedai imieniem Moiraine chłopcy wyruszają w pełną niebezpieczeństw podróż do Tar Valon. W wyprawie poza czarodziejką i Strażnikiem Lanem towarzyszą im Egwene, ukochana Randa oraz bard Thom.

Nie będę ukrywać, jestem tą książką przezachwycona. Dawno żadna książka nie pochłonęła mnie do tego stopnia, że przestawałam zwracać uwagę na ilość przeczytanych stron, a tu tak było. Fabuła toczy się niespiesznie, a jednak nie odczuwałam dłużyzn w trakcie lektury. Tempo, przynajmniej przez większą część książki, jest idealne.

Miejscami widać mocną inspirację trylogią Tolkiena. Dosłownie przy kilku scenach miałam flashbacki do konkretnych scen z „Władcy Pierścieni”, zresztą cała fabuła opiera się na podobnym schemacie, grupa bohaterów podróżuje do konkretnego miejsca a siły zła próbują im przeszkodzić. Jednocześnie jednak muszę przyznać, że świat i historia wykreowane przez Jordana mają na tyle własnej tożsamości, że nie jest to bezczelna zrzynka. Zwłaszcza, że to dopiero pierwszy tom, historia dalej może się potoczyć w zupełnie innym kierunku, szczególnie, że jest to dużo dłuższy cykl.

Postacie przedstawiają archetypy dość typowe dla gatunku, ale są zróżnicowane i łatwe do odróżnienia od siebie. No i widać, że większość z nich skrywa jakieś tajemnice, które wyjdą na jaw w kolejnych tomach. Widać, że w tej części autor dopiero ledwo zarysował powierzchnię.

Podobne odczucia mam do kreacji świata. Nie ma tu niczego, czego bym nie widziała gdzie indziej, a jednak czytając nie odczuwa się wtórności, poszczególne elementy są zgrabnie do siebie dopasowane i razem tworzą interesującą całość.

Czasem tylko muszę przyznać, że autorowi zabrakło wyobraźni przy nazwach własnych (Shai’tan? Poważnie?), ale to drobny zarzut.

Mój największy zarzut względem fabuły dotyczy końcówki książki. Od momentu gdy pojawia się motyw tytułowego Oka Świata tempo rozwoju wydarzeń zostało zaburzone. Ostatnie starcie zaś wydało mi się odrobinę chaotyczne.

Kolejny zarzut mam zaś do polskiego wydania, gdzie miejscami zabrakło korekty tekstu, bo miejscami nazwy własne nie są odmienione przez przypadki, a mówię o nazwach przetłumaczonych (!) na polski, więc no… Język polska trudna język, nie?

Ogólnie jestem w tej książce zakochana. To jest porządne fantasy, takie z rozbudowanym światem i bohaterami, których losy interesują czytelnika. I po przeczytaniu aż chce się więcej. Na szczęście kolejnych 13 tomów już na mnie patrzy z półki.


niedziela, 16 lutego 2025

Łucznik - Bernard Cornwell

Tytuł: Łucznik
Cykl: Seria o Świętym Graalu
Autor: Bernard Cornwell
Wydawnictwo: HI:STORY
Gatunek: historyczne

Minęło kilka lat odkąd Thomas z Hookton odnalazł Świętego Graala. Obecnie, znany jako Bâtard, dowodzi oddziałem, najemników stacjonującym w Castillon d’Arbizon. Łucznik otrzymuje od swojego seniora, hrabiego Northampton misję odnalezienia La Malice, miecza świętego Piotra. W międzyczasie Thomas ratuje hrabinę Bertille z rąk jej męża, co skutkuje ściągnięciem na niego kłopotów w postaci pewnego przepełnionego ideałami rycerza.

Tak jak się spodziewałam po zakończeniu poprzedniego tomu, jest to kontynuacja nikomu nie potrzebna. Thomas zasadniczo osiągnął już swoje szczęśliwe zakończenie, ma żonę, syna i oddział łuczników, o którym zawsze marzył. Naprawdę, do jego postaci nic już więcej dopisać nie można, chyba, że autor zdecydowałby się zepsuć tę idyllę. Na szczęście autor nie zdecydował się na to, nieszczęścia dotykające Thomasa bezpośrednio są tu zdecydowanie mniejszego kalibru, ale jednocześnie nic tu już ciekawego z głównym bohaterem się nie dzieje, bo on już jest w pełni ukształtowany.

Przez karty tej powieści przewija bardzo dużo postaci i wątków. Mam wrażenie, że powinna być ona o wiele dłuższa, bo większość z nich jest potraktowana po macoszemu. Bo nawet jeśli tu pojawia się coś ciekawego, to szybko musi zostać ucięte, żeby było miejsce na inne wydarzenia.

W ogóle odniosłam wrażenie, że wiele wątków się pojawiało w sumie po nic. Tak jak brat Michael, z którego perspektywy początkowo obserwujemy wydarzenia. W połowie książki jego postać praktycznie znika, nie ma żadnej konkluzji jego wątku. Ot tak, był zakochany w hrabinie, ale ta wybrała innego, więc braciszek przestał mieć jakiekolwiek znaczenie.

Sama rzeczona hrabina, Bertille zasadniczo nie jest nawet do końca postacią. Wiemy o niej tylko tyle, że jest młoda i piękna, i uciekła od męża. Nic o nie samej, pojawia się ona tylko jako obiekt uczuć mężczyzn, a nie jako osoba.

Niby dobrze, że autor zrehabilitował trochę Robbiego w oczach Thomasa i czytelnika, ale jednocześnie wątek ten kończy się nim ma czas wybrzmieć do końca. I jak już przy Douglasach jesteśmy, to mam do autora ogromną prośbę. Człowieku, jeśli wprowadzasz drugą postać o tym samym imieniu, nazwisku, tytule i stopniu pokrewieństwa wobec innego bohatera to od razu zaznacz wyraźnie, że to jest kto inny! A nie ja się przez kilkadziesiąt zastanawiam, czemu wujowi Robbiego nagle zmienił się wiek i charakter! A to po prostu był inny wuj… Ja rozumiem, że w tamtych czasach ludzie nie byli zbyt oryginalni jeśli chodzi o imiona i połowa rodziny nosiła to samo imię, ale to trzeba czytelnika poinformować, a nie liczyć, że się domyśli! Bo równie dobrze mogłam założyć, że autor się zwyczajnie pomylił!

Postać Rolanda jest chyba najbardziej interesująca, ale też autor nic ciekawego z nim nie robi. To przesiąknięty rycerskimi ideami młodzieniec, dziewiczy rycerz. Początkowo zapowiadało się, że autor pójdzie w zgłębianie dysonansu między tymi ideałami a rzeczywistością wojny, ale nie, Roland zostaje sprowadzony do roli zakochanego rycerzyka.

Bardzo polubiłam postać Keane, irlandzkiego studenta, który porzuca studia aby dołączyć do oddziału Thomasa.

Z antagonistów bardzo ciekawie się zapowiadał ojciec Calade, zakonnik z sokołem wyczuwającym kłamstwa, ale w zasadzie okazał się po prostu kolejnym sadystą w służbie Kościoła.

No i autor domknął wątek z kardynałem Bessèriresem, który moim zdaniem wcale nie musiał być domknięty, zwłaszcza, że Thomas przed akcją tej książki ani razu nie zetknął się z ambitnym duchownym osobiście. Ale nie będę też na to narzekać.

Samo zaś szukanie miecza świętego Piotra… No niby Thomas go szuka, ale bardziej błądzi po omacku i w ostateczności i tak znajduje go przez przypadek. Ale w sumie do takiego rozwiązania wątków szukania relikwii już przywykłam w tej serii.

I jeszcze tylko drobny komentarz odnoście polskiego wydania. Odniosłam wrażenie, że w tym tomie było sporo literówek. Nie jestem pewna, czy więcej niż w poprzednich, ale na pewno bardziej rzuciły mi się w oczy.

Podsumowując, jeśli podobały wam się poprzednie tomy, to możecie przeczytać i ten. Dostaniecie tu po prostu więcej tego samego, poziom jest bardzo podobny. Po prostu nie uważam, by ta książka była potrzebna, bo nie wnosi ona do serii nic nowego.


sobota, 8 lutego 2025

Heretyk - Bernard Cornwell

Tytuł: Heretyk
Cykl: Seria o Świętym Graalu
Autor: Bernard Cornwell
Wydawnictwo: HI:STORY
Gatunek: historyczne


No i kolejny tom serii o Świętym Graalu za mną. 
Thomas z Hookton staje na czele oddziału łuczników i w poszukiwaniu Graala wyrusza do Astarac, rodowego majątku rodu Vexille’ów. Na miejscu ratuje przed stosem dziewczynę oskarżoną o herezję. Jednak decyzja ta prowadzi do rozłamu wśród jego ludzi…

Powiem tak, mam problem z tym tomem. Z jednej strony czytało mi się go bardzo dobrze, jak zresztą większość książek Cornwella. Ale z drugiej, tyle rzeczy mnie tu zirytowało…

Po pierwsze uczucia Thomasa do Geneviere, czyli domniemanej heretyczki. W sumie nie tyle przeszkadza mi to, że chłopak tak szybko się w niej zakochał, co fakt, że tak szybko zapomniał o Jeanette. Poważnie, panie autorze, przez dwa poprzednie tomy Thomas był zakochany w pięknej hrabinie i nagle całkowicie przestał o niej myśleć? W całym „Heretyku” Jeanette jest wspomniana tylko w jednym akapicie, króciutkim w dodatku! Nie dostaliśmy żadnego podsumowania jej wątku, nic o tym jak potoczyły się jej losy po zakończeniu „Włóczęgi”. Ja nie oczekiwałam, że o się z nią ożeni czy, że będzie o niej myślał non stop, ale jakaś klamra narracyjna by się tutaj przydała po prostu.

Drugi problem mam zaś z całym wątkiem Robbiego Douglasa. W poprzednim tomie był on bardzo dobrym przyjacielem dla Thomasa, a w tym zdradza go dlatego tylko, że spodobała mu się ta sama dziewczyna. A do tego jeszcze zachowuje się kompletnie jak idiota.

Z pozytywów bardzo spodobała mi się postać opata Plancharda, bardzo porządny człowiek i w dodatku rozsądny. Ciekawa była też intryga z fałszywym Graalem  i rozwiązanie kwestii tego prawdziwego.

Muszę przyznać, że w czasie czytania parę razy sprawdzałam czy czytam dobrą książkę, bo chociaż jest przedostatni tom to autor zamyka w nim wszystkie wątki. Dochodzi tu do ostatecznej konfrontacji z Harlequinem, kwestia Graala zostaje zamknięta, część ważnych postaci ginie.

Trzeba też zaznaczyć, że jest to najmniej historyczny z dotychczasowych tomów. Jedynie w prologu autor opisuje autentyczne wydarzenia. Historia przez to ma mniejszą skalę i jest bardziej osobista.

Ogólnie jest to dobra książka, tylko działania bohaterów miejscami irytują. Czyta się przyjemnie. Jestem ciekawa jak wypadnie ostatni tom, bo szczerze mówiąc, historia po trzecim tomie sprawia wrażenie kompletnej.


sobota, 1 lutego 2025

Włóczęga - Bernard Cornwell

Tytuł: Włóczęga
Cykl: Seria o Świętym Graalu
Autor: Bernard Cornwell
Wydawnictwo: HI:STORY
Gatunek: historyczne


Tom drugi serii o Świętym Graalu.

Thomas, Eleanor i ojciec Hobbe wyruszają z misją odnalezienia Graala. Trop prowadzi ich na północ Anglii, na tereny objęte konfliktem angielsko-szkockim. Podczas gdy chłopak bierze udział w bitwie, dziewczyna i ksiądz wyruszają na spotkanie mnicha, który kiedyś opiekował się szalonym ojcem Thomasa. niestety, nie tylko oni szukają starego zakonnika. Dominikanin Bernard de Taillebourg i jego sługa także szukają legendarnego kielicha i nie cofną się przed niczym, by go zdobyć.

O ile w pierwszym tomie miałam wrażenie, że czytam rozbudowany wstęp, tak w drugim akcja nabiera tempa. Nareszcie poszukiwania Graala stają się główną osią fabuły. Thomas zaś w końcu zaczyna brać swoje zadanie na poważnie. Muszę przyznać, że, jak na razie, podoba mi się kierunek, w którym zmierza charakter tego chłopaka. Wystawiony jest on w tym tomie na naprawdę ciężkie próby. Może nie zmienia się on jakoś drastycznie, ale widać, że dojrzewa.

Powraca wiele postaci z poprzedniego tomu, a także pojawia się sporo nowych. O bohaterach powracających nie będę się rozpisywać.

Z nowych postaci bardzo polubiłam przyjaciela Thomasa, Szkota Robbiego Douglasa. Naprawdę fajnie wypadają przekomarzania tych dwóch chłopaków, Anglika i Szkota, którzy normalnie byliby w tamtych czasach wrogami, a których połączył wspólny cel.

A jeśli już o wspólnym celu mowa, to ciekawie wypada główny antagonista tego tomu, czyli dominikanin Bernard de Taillebourg. To bezwzględny inkwizytor, który zrobi wszystko by osiągnąć cel. to on odpowiada za najbardziej wstrząsające i brutalne wydarzenia w tej książce. Acz muszę przyznać, iż początkowo spodziewałam się, że będzie miał większe znaczenie dla całego cyklu.

Ciekawie rozwija się tez w tym tomie wątek Harlequina, niby nawróconego grzesznika, ale chyba nie do końca. Ciekawa jestem jak dalej autor to poprowadzi.

Zdecydowanie najbardziej rozczarowującą z nowych postaci jest Strach na Wróble, który do fabuły wnosi naprawdę niewiele.

Opisy bitew, jak to u Cornwella, są świetne.

Naprawdę, nie mogę się doczekać aż zacznę kolejny tom, bo jak na razie, seria ma tendencję wzrostową, autor uniknął syndromu drugiego tomu i jest on zwyczajnie ciekawszy od poprzednika.

wtorek, 21 stycznia 2025

Rycerz - Bernard Cornwell

Tytuł: Rycerz
Cykl: Seria o Świętym Graalu
Autor: Bernard Cornwell
Wydawnictwo: HI:STORY
Gatunek: historyczne

Rok 1342, Anglia. Z niewielkiej wioski Hookton zostaje skradziona cenna relikwia, włócznia świętego Jerzego, a miejscowy ksiądz zamordowany. Przed śmiercią zdąża on wyjawić swojemu synowi, Thomasowi, że za napaść odpowiedzialny jest ich krewny, jednak nie zdradza jego nazwiska. Chłopak przysięga umierającemu ojcu, że odnajdzie skradzioną relikwię. Mijają 4 lata. Koleje losu prowadzą Thomasa na pola bitewne w Bretanii i Normandii…

„Rycerz” to pierwszy tom „Serii o Świętym Graalu” Bernarda Cornwella. Fabuła jakoś szczególnie odkrywcza nie jest. Jeśli ktoś zna twórczość tego autora to wie czego się spodziewać.

Thomas jest świetnym łucznikiem, w dodatku inteligentnym. Niby obiecał ojcu, że odnajdzie ukradzioną relikwię, ale za bardzo nie kwapi się do wypełnienia przyrzeczenia. Muszę przyznać, że polubiłam go dużo bardziej, niż Uhtreda z „Ostatniego królestwa”, który to w pewnym momencie stał się niezwykle irytującą postacią. Thomas, jak na razie, wykazuje dużo większą zdolność do autorefleksji, a fakt, że seria ,a zaledwie cztery tomy napawa nadzieją, że autor nie zdąży tego zepsuć.

Z ważniejszych postaci mamy jeszcze Jeanette, młodą wdowę po bretońskim hrabim, sir Simona Jekylla, ubogiego rycerza, który pragnie na wojnie zdobyć majątek i ma problemy ze zrozumieniem słowa „nie”, dowódcę łuczników Willa Skeata, Eleanor, dziewczynę, którą Thomas ratuje przed pohańbieniem i jej ojca. Ciekawymi postaciami są jeszcze żydowski medyk Mordecai i ojciec Hobbe, ksiądz bardzo nalegający na to, by Thomas wypełnił swoją przysięgę. Ten ostatni kradnie praktycznie każdą scenę, w której się pojawia, wnosząc humor do tej historii. No i oczywiście w tle przemyka tajemniczy Harlequin, kuzyn Thomasa odpowiedzialny za kradzież włóczni.

Książka ta bardziej wstępem do właściwej historii. Owszem, główny jej wątek zostaje rozwiązany, jednak widać, że w tle majaczy się dużo większy spisek. Na razie jednak autor skupił się przede wszystkim na opisie przemarszu wojska przez wrogą krainę. I trzeba przyznać, że opis ten wydaje się całkiem trafnie oddawać rzeczywistość działań wojennych. Książka pełna jest przemocy, nie tylko bitew, ale przede wszystkim gwałtów i rabunków na cywilach. Nie jest to co prawda opisane z pornograficzną przesadą, ale też autor lukruje. Same zaś bitwy… Powiem tak, nie będę oceniać ich realizmu, bo się po prostu na tym nie znam. Jednak opisane są w taki sposób, że człowiek czuje się, jakby tam był.

Największy zarzut mam do samego zakończenia, bo miałam odczucie, że zebranie wszystkich istotnych postaci w jednym miejscu w tym samym czasie było zbyt wielkim zbiegiem okoliczności.

Ogólnie uważam „Rycerza” za udane otwarcie cyklu i biorę się za kolejne tomy.


Outlander sezon 7b - pierwsze wrażenia

Post nietypowy, wrzucam tu to głównie z kronikarskiego obowiązku, żeby nie przepadło.

Pierwsze wrażenia z oglądania 2 części 7 sezonu serialu Outlander, pisane na świeżo po każdym odcinku.

Ostrzegam, że można oberwać spoilerami zarówno do serialu jak i książek.

S07E09

Zacznę od tego, że dla człowieka, który stwierdził, że ponad roczna przerwa w połowie sezonu to dobry pomysł, powinien być specjalny krąg w piekle. Bo poważnie, ktoś jeszcze pamięta co się działo w poprzednich odcinkach? Tych co robili rewatch nie pytam!

W każdym razie odcinek 9 podzielony jest na dwa główne wątki.

Pierwszy to wizyta Claire, Jamiego i Młodego Iana w Szkocji. I, kurczę, miło znowu zobaczyć Szkocję w tym serialu. Powrót do Lallybroch wypada bardzo dobrze, szczególnie wątek Starszego Iana i jego choroby. Nowa odtwórczyni roli Jenny (Kristin Atherton) daje radę, chociaż na razie wydaje się jej trochę brakować ognia poprzedniczki, ale może się jeszcze rozkręci. Konfrontacja Jamiego z Laoghaire również była świetna, acz nie tak zabawna jak w książce… Ale muszę przyznać, że Nell Hudson wypada naprawdę dobrze w roli byłej żony Jamiego. Z zarzutów, to najbardziej przeszkadza mi przedstawienie Claire jako takiej trochę matkującej Jamiemu, ale to jest mój ogólny zarzut do serialu od dobrych kilku sezonów, nie odpowiada mi taki obraz tej postaci, nie odbierałam jej tak czytając książkę i po prostu mnie to drażni. No i jeszcze drobny zarzut, czemu Michael nie jest rudy?!

Drugi wątek to Roger i Buck poszukujący porwanego Jemmy’ego, którzy trafili nie do tego roku co planowali. Ich wizyta w Lallybroch wypadła dość mdło moim zdaniem. Zasadniczo nic ciekawego się tutaj nie działo, ale znając ten wątek z książki w następnych odcinkach powinien on nabrać tempa. Zwłaszcza, że na koniec odcinka pojawia się dobrze znana z pierwszych sezonów postać… Bardzo podobał mi się moment, kiedy twórcy przez chwilę sugerowali, że oba główne wątki tego odcinka się ze sobą połączą, fajnie to wyszło. Mam tylko jedną uwagę tutaj: Roger zastanawiający się, czy jeśli Buck umrze to czy on i Jem znikną… Chłopie, Buck ma już syna, który jest twoim przodkiem, nie ma żadnego powodu czemu miałbyś zniknąć po jego śmierci!

Oczywiście, napisy na Netfliksie jak zwykle nie zawodzą, tłumacz kompletnie nie zna kontekstu wypowiedzi, które tłumaczy, mimo, że ten kontekst jest podany dwa zdania dalej… Czyli, jak to mówią, jest chusteczkowo, ale stabilnie.

Ogólnie odcinek oglądało się bardzo przyjemnie, druga połowa 7 sezonu zapowiada się dobrze.

S07E10

Miałam ogromną frajdę z oglądania tego odcinka. Najpierw ostatnie chwile Iana w Szkocji. Fajnie, że pokazali trochę dzieciństwa Iana i Jamiego, acz trochę dziwne, że ci chłopcy mieli krótkie włosy, zwykle raczej Jamie był pokazywany w długich, niezależnie od wieku… No i podobało mi się, że padł tekst o słabszej stronie, nawet jeśli zmieniono prawicę na lewicę (zawsze zapominam, że serialowy Jamie jest praworęczny). Wielka szkoda, że nie zobaczymy Jenny w Ameryce, czekałam na te sceny… To pewnie przez to, że muszą tak pędzić z materiałem, już ponad połowa sezonu (liczonego jako całości) a dalej jesteśmy w 7 tomie, a muszą jeszcze upchnąć połowę następnego…

Tymczasem Claire w Filadelfii… Jak tylko była scena z tym, że kobiet nie kontrolują, to ja już wyczułam głupie pomysły Claire… Lorda Johna jak zawsze miło zobaczyć, dajcie mi serial o nim, ładnie proszę... Przy scenie operacji miałam takie, po co ja zakładałam okulary do tego odcinka… Nie mogę oglądać jelitek w kontekście medycznym, jakby to był horror czy bitwa to ok, ale przy operacji to nie mogę! I w sumie jeśli chodzi o Mercy Woodcock, to nie pamiętam jak było w serialu, czy jej mąż faktycznie zmarł? Bo w książce była niepewność, a tu Claire jej wprost mówi, że umarł… A ja nie pamiętam poprzednich odcinków przez tę przerwę…

Trójkąt Ian-Rachel-William mi się podoba. Widać, że Ian i Rachel świata poza sobą nie widzą, a William pałęta się w tle… Biedaczek. Ale Rachel jest bardzo fajna, może ciut słodsza niż ta książkowa, ale aktorka daje radę. No i w końcu następuje rozwiązanie kwestii pana Buga. Nie do końca mi to emocjonalnie siadło, przez to, że zaczęli mieszać książki punkty kulminacyjne są w dziwnych miejscach i po prostu nie działają… William dostał niby swój wielki moment, ale usunęli jego najlepszy tekst: „Co w tobie jest takiego, że przyciągasz mężczyzn z toporami?”

W wątku Rogera cudowne było to spotkanie rodzinne: rodzice spotykają się pierwszy raz (Dougal i Geillis) a dorosły synek (Buck) siedzi obok. I te komentarze Rogera, w końcu wprowadzili jakiś humor do tego serialu! Helloł, te książki są zabawne! Mam czasem wrażenie, że twórcy próbują tu zrobić poważny serial, który ma zdobyć nagrody i przez to kastrują tę historię z całego humoru… Czekam na wątek Jerry’ego, mają tu spore pole do popisu, bo mogą do serialu dodać pewne sceny z „Liścia na zaduszkowym wietrze” i jeszcze bardziej podbić ten wątek emocjonalnie. Gabaldon udało się tym opowiadaniem wydusić ze mnie trochę łez, więc czekam. Chyba, że zabraknie im czasu na takie zabawy…

No i końcówka, nie do końca przekonuje mnie zabieg jakiego użyli w scenie, jak Claire dowiaduje się o zatonięciu statku, trochę za długo trwało to powtarzanie, jak na mój gust.  wciąż jestem ciekawa, czy Richardson będzie w serialu odgrywał tę samą rolę co w książce. Oświadczyny Lorda Johna były cudowne.

Mocno mi w tym sezonie brakuje Fergusa z rodziną, wiele wątków byłoby logiczniejszych gdyby tu byli. No i fakt, że odcinek nosił tytuł „Braterska miłość” i nie pojawił się w nim Percy to skandal jest! A ponoć ma się pojawić w tym sezonie, tylko za bardzo nie wiem w jakim charakterze.

S07E11

Ło panie, ale tutaj niektóre wątki nabrały przyspieszenia…

Ale od początku. Bardzo podobała mi się scena ślubu. To spojrzenie jakie Claire rzuciła Williamowi, od razu było widać, że myśli w tym momencie o jego ojcu. A potem nocna scena z Lordem Johnem… Sam montaż tej sceny mi się nie podobał, znowu takie same powtórzenia jak w poprzednim odcinku przy informacji o śmierci Jamiego. Ja rozumiem, chcieli w ten sposób pokazać otępienie Claire, ale moim zdaniem to nie działa, tylko irytuje. Za to scena poranna świetna, dialogi wzięte głównie z książki. Brakowało tylko piwnego śniadania Lorda Johna.

Nie rozumiem tylko po co dodali zastrzeżenia Williama względem ślubu Johna z Claire. W książce tego nie ma, a tylko sprawia, że chłopak wyszedł na dupka. Tak samo zresztą cały wątek planów małżeńskich Henry’ego względem Mercy. W książkach oczywiście o małżeństwie tej pary mowy nie ma, bo los męża Mercy pozostaje nieznany. Tutaj para kochanków chce się pobrać, a John jest temu przeciwny, przez co wychodzi na okropnego hipokrytę. Po prostu nie rozumiem tych decyzji scenariuszowych.

Zaskoczyło mnie, że już teraz ujawnili, że kapitan Richardson jest podwójnym agentem, to powinno wyjść dużo, dużo później. Widać, że bardzo się spieszą w tym sezonie.

Dobrze wypada scena Iana z Rachel, Rachel jest naprawdę cudowna. I nawet emocjonalnie to wszystko działa.

Roger i Buck dalej prowadzą poszukiwania. Przyjemnie się ich oglądało, chociaż na razie to w tym wątku wiele się nie zadziało. Za to w końcu dowiadujemy się, że Jem nie przeniósł się w czasie.

Ostatnia scena super, bardzo bliska tego co było w książce. Podoba mi się jak rozegrali to, jak William dowiedział się czyim jest synem. W książce wystarczyło oczywiście, że spojrzał na Jamiego, tutaj usłyszał, jak John nazywa go synem Jamiego.  Ładnie obeszli tu problem tego, że aktorzy nie są do siebie tak podobni jak postacie, które grają. Fajnie, że pojawiła się scena z różańcem, acz szkoda, że nie ma ona aż takiej wagi emocjonalnej jak w książkach, ale to akurat nie jest wina tego odcinka, tylko decyzji podjętych w poprzednich sezonach.

Ogólnie jest to trochę wolniejszy odcinek, co uważam za zaletę, ponieważ wątki miały w końcu trochę czasu odetchnąć. Jednocześnie z niektórymi przyspieszyli niesamowicie, sporo pozmieniali, trochę popsuli postacie… Szkoda.

S07E12

Dobra, jak na razie jest to najlepszy odcinek w tym sezonie, i w ogóle od dawna. Większość dialogów żywcem jest z książki wyjęta, sporo wycięto, ale nie widać tych szwów, akcja płynnie płynie.

Przede wszystkim David Berry był w tym odcinku genialny. Każda scena z Lordem Johnem to było złoto, naprawdę ten facet to najlepsze co się przytrafiło temu serialowi. Fakt, że serial o Lordzie Johnie to jest jakieś nieporozumienie, zostaliśmy obrabowani! Jemu się naprawdę należy kilka sezonów w roli głównej! Naprawdę, te sceny nie mogły być lepiej przełożone na ekran.

Wątek Williama też bardzo fajnie ukazany i zagrany. Widać, że chłopak jest zagubiony, że cały jego świat wywrócił się do góry nogami i ogólnie ma kryzys tożsamości. Niesamowicie spodobała mi się aktorka grająca Jane, ma dziewczyna coś w sobie, powiedziałabym nawet, że dodała dużo uroku do książkowej postaci. Bójka z Ianem i konfrontacja z Rachel też bardzo dobrze wypadły, Rachel była cudowna. Jeżu kolczasty, jak ja czekałam na tego liścia i się nie zawiodłam.

Spotkanie Jamiego z Washingtonem oczywiście zmieniono względem książki, głównie przez to, że w serialu już raz Washington się pojawił, no i czas ich goni. Trochę, za chętnie Jamie się zgodził na awans, nie do końca mi to pasuje, ale trudno. No i zabrakło mi tutaj trochę marynowania Jamiego w musztardzie (kto czytał ten wie), ale wiadomo, mają mało czasu, a dużo materiału. Acz szkoda, że pomija się sceny, które przypominają o tym, że Jamie nie jest już młodzieniaszkiem.

Co do rozmowy Jamiego i Claire, mi się podobała. Zdecydowanie wolę szczerą rozmowę, nawet brutalnie szczerą, niż tłumienie w sobie emocji. Bo, w to, że by to go nie obeszło, niezależnie od motywów obojga zaangażowanych kompletnie bym nie uwierzyła. Wolę to, że omówili cały temat teraz. I w ogóle pragnę zauważyć, że on nie miał jej tego za złe. Chciał zrozumieć, ale zdecydowanie jej tego nie wypominał. I nie żądał niczego, czego sam by jej w tej sytuacji nie dał. Więc hipokryzji bym mu nie zarzucała. Brak taktu, delikatności i ogólną zazdrość owszem, ale nie hipokryzję. W ogóle jest to chyba jedna z tych scen, w których najdokładniej przeniesiono na ekran książkowego Jamiego, z jego wadami i temperamentem, a nie jak zwykle ugrzecznioną wersję serialową, więc dla mnie na plus. Bo Jamie ideałem nie jest i być nie powinien.

A i mam nadzieję, że większość widzów rozumie, że Lord John nie dostał łomotu za Claire, tylko za to, że przypomniał Jamiemu o Randallu.

W ogóle wydaje mi się, że ten odcinek miał klimat najbardziej zbliżony do książek, zachowano całkiem sporo poczucia humoru Gabaldon. Owszem, brakuje kilku scen, głównie tych z udziałem Jenny i Hala Greya, ale nie wpływa to negatywnie na odbiór całości.

S07E13

Ojojoj, ale oni materiału przeskoczyli w tym odcinku… Skaczą po tej książce jak po trampolinie.

No to tak, zaczynamy od ślubu Iana i Rachel. Wydaje mi się, że na to co wycieli z tego to było nie najgorzej. Może scena nocy poślubnej trochę za długa? Ale zdecydowanie Rachel jest cudowna. Wydaje mi się, że całkiem dobrze oddali to, że ona, owszem, jest skromna, ale na pewno nie wstydliwa. A Ian naprawdę się zrobił przystojny, pamięta jeszcze ktoś tego chłopaczka z 3 sezonu?

Bardzo w tym ślubie raziło mnie to co wycięli, czyli fakt, że w książce to był ślub dwóch par, a tutaj tylko Iana i Rachel, biedny Denzell, gdzie jego Dottie? No pominęli nauki przedmałżeńskie Claire, jedną z zabawniejszych scen w książkach. I nie dostaliśmy Greyów w mundurach (w ogóle, zamiast 3 Greyów był tylko Henry, i to bez munduru) i Jamiego w kilcie. Znowu obrabowali nas z kiltu! Ja tu ten serial dla kiltu (znaczy, dla fabuły, oczywiście, że dla fabuły) oglądam, a oni mi kilty wycinają, skandal! I nie było zakładu Iana z Fergusem o koszulę Rachel… Boże szumiący, najlepsze rzeczy wycięli…

Spotkanie Rogera z ojcem mi się podobało. Fajnie, że wspomnieli o misji, do której Jerry się przygotowywał. Aktor wypadł całkiem fajnie. Miałam nadzieję, że rozszerzą ten wątek też o to co było w „Liściu na zaduszkowym wietrze”, bo zakończenie historii Jerry’ego to jeden z nielicznych momentów, gdzie płakałam. Więc czytajcie „Siedem głazów przeznaczenia”, bo to są naprawdę świetne opowiadania! I ojciec Rogera mówi po polsku!

Co do wątku Bree, to nie pamiętam, czy w książce mieszała w to policję… Fajnie zrobili tę scenę, gdzie Jem był blisko portalu, jak ktoś nie czytał to można się było nabrać. Ogólnie wątek we współczesności chyba najsłabszy ze wszystkich w tym odcinku, chociaż sporo się działo. W końcu Jem się odnalazł, Rob uciekł, zobaczymy jak to się dalej potoczy. Podobało mi się też jak pokazali więź między Mandy a Jemem, widać, że to nie są do końca zwykłe dzieciaki.

Lord John był za krótko, a szkoda. I tutaj drażni mnie to, że Jamie i Claire mieszkają w jego domu, ale nie szukają go jakoś szczególnie. Co prawda było kilka scen pokazujących, że bohaterowie się zastanawiają co się z nim stało, no ale kurczę… W książce jednak mieszkali u Fergusa, więc chociaż ściany im nie przypominały o Johnie! No i gdzie jest mój obiecany Percy? Miał się pojawić w tym sezonie, a zostały 3 odcinki i nawet nie wiem jak by go mieli wprowadzić, zwłaszcza, że Fergusa nie ma w tym sezonie.

Jeszcze jeśli chodzi o Jamiego w mundurze, wygląda on w nim bardzo dobrze, ale brakowało szoku Claire na jego widok. Kobieto, jakoś za spokojna jesteś, że twój facet znowu idzie na wojnę!

Ogólnie bardzo mi się ten sezon podoba, ale razi to jak dużo muszą wycinać, żeby się wyrobić z materiałem. Zdecydowanie wolałabym serial o spokojniejszym tempie.

S07E14

Kolejny odcinek, który mi się bardzo podobał, acz nie bez zarzutów.

Trochę się obawiałam kolacji generałów, wiedząc, że serial ma tendencję do zbytniej pompatyczności, ale wyszło nie najgorzej. Nie było aż tyle tego amerykańskiego patriotyzmu jak się spodziewałam. Markiz de la Fayette był cudowny. Całkowicie skradł każdą scenę, w której się pojawił. I ser! Jaki ten ser jeszcze będzie ważny… Najbardziej mnie tylko gryzie, że Jamie i Claire cały czas mieszkają w domu Lorda Johna. Rozumiem, że ze względu na brak Fergusa ma to najwięcej sensu, ale jednak nie pasuje mi to do charakteru Jamiego.

Co do samego Lorda Johna, dobrze było zobaczyć Hala, nawet jeśli tylko we flashbacku. Bardzo żałuję, że scenarzyści nie zdecydowali się na jego obecność w Ameryce. Odniosłam też wrażenie, że chyba pominęli całkowicie jego środkowego syna? Była mowa tylko o Benie i Henry’m i ani słowa o Adamie? Nie pamiętam już, czy w pierwszej połowie tego sezonu William pił z Henry’m czy tak jak w książce z Adamem? Nie żeby to było istotne, tak tylko mi się rzuciło w oczy. Za to podobało mi się, że padło pełne imię Johna, wyjaśniając przy okazji, czemu w poprzednim odcinku przedstawił się jako Bertram Armstrong. I wychodzi na to, że będą robić cały ten wątek z szantażowaniem Hala, w sumie ciekawe jak to zepną, jako, że w książce to jest jeszcze otwarta sprawa.

Ponowne spotkanie Johna z Jamiem i Claire wyszło nie najgorzej, acz nie tak zabawnie jak w książce. I ponownie powtarzam, rodzina Fergusa to najwięksi nieobecni tego sezonu. Bardzo mi tutaj Germaina brakowało. Cieszę się, że nie pokazali jak Claire majstrowała przy oku Johna. Ja nie mam problemu z krwawymi scenami, mogę patrzeć na ucinane kończyny i flaki, ale przy wszelkich procedurach medycznych mi słabo.

Wątek William bardzo mi się w tym odcinku podobał. Aktorka grająca Jane jest świetna. Co ciekawe, w książce dużo bardziej z sióstr polubiłam Fanny, tutaj jak na razie jest na odwrót. Nie, żeby z serialową Fanny coś było nie tak, bo to urocze dziecko, ale wydaje mi się po prostu, że w serialu dużo większy nacisk jest położony na samą Jane i ma ona w sobie więcej ognia.

Rachel i Iana też się bardzo przyjemnie ogląda. Chociaż w sumie Rachel w tym odcinku dostała dialogi Jamiego z książki, dość ciekawy wybór. Ale na dobrą sprawę całkiem nieźle to zagrało.

Wątek Bree został całkiem mocno okrojony z tła, brakuje listów od Franka i Rogera, nie ma ostrzeżeń, nie wspomina się o przepowiedni (chociaż ona w serialu była inna niż w książkach, ale jednak w 3 sezonie ten wątek był)… Zobaczymy jak to się dalej potoczy.  Co ciekawe, pokazali Callahana z bardzo dużym naciskiem na jego twarz… Chyba potwierdzają to, co w książce jest na razie teorią.

No i w końcu pojawił się Percy! Postać cudownie tragiczna, której relacja z Johnem to definicja określenia „to skomplikowane”. I muszę przyznać, że mam dość mieszane uczucia. Czytając książki odbierałam go jednak jako dużo delikatniejszego mężczyznę, bardziej śliskiego. Jakoś tam bardziej czułam, że to tchórz. I zabrakło mi tu pocałunku, przy tekście „Dla twoich pięknych oczu”. Ciekawa też jestem, co ludzie, którzy nie czytali książek o nim myślą, zwłaszcza, że z dużym prawdopodobieństwem nie dostaniemy w serialu żadnego wyjaśnienia na temat łączących ich relacji ponad to co było w tym odcinku, czyli były brat, gdzie ewidentnie ta relacja nie była braterska. Mogę się mylić i może dadzą szerszy kontekst później. Nie podobało mi się tylko, że John zdradził Jamiemu i Claire prawdziwe imię Percy’ego. W tym wypadku jest to bardzo intymny szczegół i nie pasowało mi to w ogóle do charakteru Johna.

Za ciekawą rzecz uznaję, że Jamie pomaga tutaj Johnowi uciec, gdzie w książce nie miał z tym nic wspólnego. Wygląda na to, że jednak w serialu ich relacje ulegną dużo szybszej poprawie, co w sumie wychodzi na plus, bo w książce ten konflikt jest niepotrzebnie przeciągnięty.

S07E15

Może to tylko moje wrażenie, ale wydaje mi się, że ten odcinek był ładniejszy pod względem kinematograficznym niż poprzednie, wydawał się bardziej filmowy. Bardzo podobał mi się montaż na samym początku, ze scen z poprzednich sezonów z narracją Claire.

Ratowanie Williama wypadło moim zdaniem dość dziwnie. W sensie, ilu w końcu było tych Niemców, że w sumie Lord John i Ian sobie poradzili z nimi bez problemu. I na serio, myśleli, że im uwierzą, że są od Richardsona na słowo? No grubymi nićmi to szyte. No i niepotrzebnie rozciągnęli scenę z zabiciem tego dowódcy, w książce Ian zabija praktycznie od razu po słowach „Pożałujesz tego.”, tutaj mamy jakieś ganianie po lesie .Przy czym w książce kontekst tej sytuacji jest zupełnie inny, bo nie chodziło tam o Niemca tylko o Indianina, ale to nieistotne. Za to bardzo miło było usłyszeć z ust Lorda Johna kwestie, które w oryginale wypowiada jego brat. Rozmowa Hala z Williamem w książce była jedną z fajniejszych i cieszę się, że chociaż jej część, choć zmieniona w formie, trafiła to tego odcinka. Jedyne czego mi szkoda, że tak po łebkach zamknęli kwestię konfliktu między Williamem a Ianem, brakowało mi tego fragmentu książki, gdzie kuzyni dochodzą do w miarę normalnych relacji, ale rozumiem, że kręcąc ten sezon twórcy myśleli, że będzie on ostatni i dlatego chcieli zakończyć to w miarę szybko. No, brakuje tu czasu, żeby relacje międzyludzkie wybrzmiały…

No i wygląda na to, że w wątku Jane twórcy robią spory przeskok i zamkną go w tym sezonie.

Za to Roger i Buck są jednym z jaśniejszych punktów tego sezonu. Naprawdę, dobrze się ten duet ogląda. Bardzo się cieszę, że twórcy zrezygnowali z tego dziwnego wątku z Geillis i Buckiem. Jak kocham te książki, tak to było dziwne. W zamian mamy zrozumiały gniew Bucka na Rogera, za to, że ten nie powiedział mu, że to jego matka i chęć poznania własnych rodziców. Dziwny był za to sposób przesłania listu do Bree, bo wyglądało to po prostu jakby Roger włożył go do szuflady i ten list przeleżał tam nie ruszany przez 200 lat… Niby w książce też wykorzystał biurko, ale jakoś miałam wrażenie, że lepiej ten list w nim schował.

No i w końcu Bree przenosi się w przeszłość.

Na koniec zostawiłam bitwę o Monmouth. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu mają duży problem z przedstawieniem temperatury na ekranie. Bitwa ta zarówno historycznie, jak i  w książce, miała miejsce w upalny dzień. Ja wiem, że kręcili to zimą w Szkocji, ale wydaje mi się, że można to było jakoś oddać. Wiecie, magia kina i te sprawy. Ogólnie podobało mi się przedstawienie pracy Claire jako chirurga polowego, o dziwo, bo zwykle nie lubię scen medycznych, ale tu faktycznie niczego drastycznego nie pokazali. Konflikt z doktorem Leckie, który wydał mi się w tej wersji mniejszym dupkiem niż w książce. Claire zdołała tu zyskać jego szacunek i faktycznie zrobił tu on wszystko co potrafił, a nie jak w książce po prostu odszedł. W ogóle przez cały odcinek miałam wrażenie, że sugerują, że to Jamiemu coś się stanie, jakbym nie czytała książki to tak bym właśnie obstawiała. Te sceny rozmów Claire i Jamiego pod gwiazdami… I też sam postrzał, przez dobre kilka sekund pokazywali tylko szok na twarzach obojga, zanim pokazali, że to ona oberwała. No i scena, do której odnosił się tytuł odcinka, jak i 8 tomu. Wydaje mi się, że w książce Jamie napisał rezygnację na koszuli tego żołnierza,  a tutaj wprost na skórze, może po prostu tak było łatwiej? No i był ser!

Ogólnie trochę szkoda, że już zapowiedziano 8 sezon, bo bez tego pewnie końcówka byłaby dla fanów bardziej emocjonalna. A następny odcinek dopiero za dwa tygodnie…

S07E16

Co tu się właśnie wydarzyło?!

Dobra, zacznę od początku.

Ciekawa była scena otwierająca, z Jane i tym dziennikarzem, zdaje się.

Sceny z Claire dochodzącą do zdrowie całkiem spoko, lubię kiedy ona i Jamie zachowują się właśnie jako takie zwyczajne małżeństwo, jak Jamie pomaga jej w takich normalnych ludzkich czynnościach. Bez jakichś wielkich gestów czy słów (znaczy to też lubię, ale wielkie gesty były w poprzednim odcinku). Rozmowa Claire z Denzellem bardzo mi się podobała, dajcie temu facetowi jego Dottie, Denzell zasługuje na swoją miłość!

Zaś jeśli chodzi o wizytę mistrza Raymonda… Dobrze było go zobaczyć, jest to jedna z ciekawszych postaci w tej serii, ale nie podoba mi się co z tego wynika. Ale o tym później.

Wizyta Lorda Johna bardzo fajnie przedstawiona, widać było to napięcie, które było w książce. Jedynie wydała mi się trochę bezcelowa.

Zaskoczyło mnie, że Buck wciąż jest z Rogerem. Myślałam, że w poprzednim odcinku zamknęli jego wątek, ale widać nie. Może uda się z nimi do Ameryki i zamieszka w Ridge? Nie byłoby to chyba najgorsze rozwiązanie. Samo spotkanie Rogera z rodziną fajne. Nie spodziewałam się, że wrócą do Lallybroch i tej rozmowy Bree z jej dziadkiem. Widać, że zaczynają promować spin-off.

Nie spodziewałam się, że śmierć psa doprowadzi mnie do łez, zwłaszcza, że Rollo umarł ze starości. A jednak, kurczę, oczy się mi spociły… W książce mnie to tak nie ruszyło, a tu jakoś tak widok tego zwierzaka mną szarpnął.

Samo ratowanie Jane było bardzo podobne do wersji książkowej, mimo zmienionej lokalizacji. Zarówno sceny z Lordem Johnem jak i sama akcja ratunkowa z Jamiem były super. Biedna dziewczyna i biedny William. No i rozmowa Williama z Jamiem o jego matce też bardzo wierna książce, chociaż może Sam się za dużo w tej scenie uśmiechał? Ale to bardziej chodzi o to, że nie do końca się jego interpretacja pokrywa z moim Jamiem, więc no, to nie jest wada.

No i na koniec zostawiłam kwestię Faith. Co tu się, ja się pytam zadziało? Twórcy się chyba naoglądali za dużo Rodu Smoka. Ja tydzień temu chwaliłam ten serial, że pominął wątek kazirodczy z Buckiem, a oni robią coś takiego? Dajcie biednemu Williamowi trochę spokoju, chłopak nie może ogarnąć tego, że jest bękartem, a tu jeszcze mu w kolejce ustawiają fakt, że spał z siostrzenicą? Sensu nie ma, żeby Faith przeżyła i ogólnie absurdalne to by było.

Samo hintowanie, że to TA Faith było dobrze zrobione. Te ważki nawiązujące do tytułu 2 tomu, piosenka, którą Claire śpiewała nad córką, Jane patrząca na niebieską zorze (a niebieski to kolor podróżników w czasie). No, technicznie to wszystko działało. Tyle, że to nie ma sensu! Owszem, temat był poruszony w książce, ale raczej jako myślenie życzeniowe a nie fakty.

Jeśli Diana w 10 tomie pójdzie tą drogą (na szczęście raczej szanse na to są małe) to przysięgam, że odpalę pełnego Wokulskiego i będę rzucać tą książką! A mam wprawę w rzucaniu tysiącstronicowymi cegłami!

No to na koniec podsumuję cały sezon 7B. Ogólnie podobał mi się, najwierniejszy książką sezon od 3 sezonu. Niestety, wydaje mi się, że ten sezon jest dużo fajniejszy dla tych co książki czytali i mogą sobie pewne rzeczy dopowiedzieć. Wiele najciekawszych wątków całkowicie pominięte, inne zrobione telegraficznym skrótem. Postaci brakuje całymi rodzinami! Nie ma Fergusa z rodziną, nie ma Randallów, wszystkich 3 (Jacka, Denysa i Franka), połowy Greyów… Percy się pojawił na parę minut, w sumie bez prawie żadnego wyjaśnienia kto zacz… Pewnie będzie go więcej w 8 sezonie, ale i tak nie nadrobią strat. Pewne sceny nie szarpną serduszkiem bez odpowiedniej podbudowy. No, najbardziej boli to czego tu nie ma. Tym bardziej, że to co jest wykonane dobrze. Lord John jest w tym sezonie wspaniały, głównie dlatego, że większość jego scen jest żywcem wyjęta z książki. I przez to tym bardziej irytuje fakt, że wolą zrobić serial o rodzicach głównych bohaterów niż zekranizować książki o nim.

No i ogólnie charaktery bohaterów  były dużo bliższe książką niż w poprzednich sezonach. Nawet czasem pojawił się humor! Więc no, kierunek moim zdaniem dobry, tylko brakuje tu czasu! Bo cały sezon 7 miał 16 odcinków, czyli tyle samo co sezon 1. Tylko, że w sezonie 1 zekranizowali 700 stron powieści, a tu wcisnęli grubo ponad 2000 stron.

No i ostatni odcinek zepsuł mi odbiór tego sezonu. Ech…

                              


poniedziałek, 6 stycznia 2025

Róża Wersalu - Riyoko Ikeda


Tytuł: Róża Wersalu
Autor: Riyoko Ikeda
Wydawnictwo: J.P.F.
Gatunek: manga, shoujo, historyczne, romans

W 1755 roku na świat przychodzą Hans Axel von Fersen, szwedzki szlachcic, Maria Antonina, austriacka księżniczka i Oscar Francois de Jarjayes, córka francuskiego generała. Losy tej trójki splatają się we francuskim Wersalu. w przeddzień rewolucji.

„Róża Wersalu” autorstwa Riyoko Ikedy to kultowa manga shoujo (czyli skierowana do dziewcząt). Komiks powstał w 1972 roku, czyli ma już ponad 50 lat. Sprawdzam, czy tak jak wino, nabrał przez ten czas głębi czy zestarzał się i trąci myszką.

Mimo, że jest to manga historyczna, to historia jest tu raczej tłem dla głównej fabuły. Nie zrozumcie mnie źle, wydarzenia historyczne są tutaj bardzo ważne, nadają ramy tej opowieści, jednak to nie one stanowią sedno tej historii. Jedynie pod sam koniec to tło wychodzi na pierwszy plan, przez przy końcówce miałam wrażenia jakbym była na lekcji historii. Nie jest to jednak duży mankament. Nie jestem historykiem, jednak odniosłam wrażenie, że autorka całkiem nieźle wymieszała prawdę historyczną z fikcją. Wiadomo, miejscami poprzestawiała wydarzenia, żeby opowieść lepiej płynęła, ale widać włożoną w research pracę.

Rdzeniem opowieści jest skomplikowany wielokąt, pajęczyna miłości mniej lub bardziej odwzajemnionych. Bohaterowie tkwią w niej, targani namiętnościami, podczas gdy nieustępliwe tryby historii powoli ich miażdżą. Może i jest to przesadnie melodramatyczne i pełne patosu, ale rany, jak to się dobrze czyta!

Duża zasługa w tym barwnej galerii postaci, wśród których szczególnie błyszczą obie główne bohaterki: Maria Antonina i Oscar.

Ta pierwsza, tytułowa Róża Wersalu, jest przedstawiona, przynajmniej początkowo, jako lekkoduch, rozpieszczona księżniczka, pełna jednak uroku, wdzięku i królewskiej godności. To dziecko, które zbyt wcześnie musiało zasiąść na tronie. Dziewczyna, którą wydano za mąż nim poznała miłość. Kobieta, zakochana z wzajemnością w mężczyźnie, który nie jest jej mężem. Jest to bohaterka bardzo samotna, pragnąca miłości i przez to też podatna na manipulacje. Uczucie do hrabiego Fersena jest największym szczęściem jej życia, ale nawet ono jest skażone smutkiem jako niemożliwe do spełnienia. Kreacja tej bohaterki jest bardzo ludzka. Autorka ani jej nie gloryfikuje, ani nie demonizuje.

Druga z głównych bohaterek, Oscar Francois de Jarjayes, gwardzistka, kobieta wychowana jak mężczyzna. Oscar jest szlachetna i niezwykle honorowa, a w dodatku piękna. Autorka nadała jej postaci androgeniczny wygląd, rysując ją delikatniej niż mężczyzn, ale nie tak uroczo jak inne kobiety. Do bohaterki wzdycha większość wersalskich dam, ją samą jednak ta sytuacja bawi. Sama Oscar, początkowo nie zainteresowana relacjami romantycznymi, w pewnym momencie odkrywa, że pewien mężczyzna nie jest jej obojętny… Oscar jest całkowicie oddana swojemu krajowi, początkowo poprzez służbę rodzinie królewskiej, później zaś dostrzegając zasadność postulatów rewolucyjnych.

Po za tymi dwiema przez karty komiksu pojawiają się także: hrabia Fersen, Rosalie, biedna dziewczyna o gołębim sercu, Jeanne, pragnąca bogactwa siostra Rosalie, Andre, sługa Oscar podążający za nią niczym cień i wiele innych postaci. Pojawiają się pomniejsi antagoniści, ludzie podli i skupieni na własnym zysku, ale bohaterowie zmagają się przede wszystkim z własnymi wyborami i ich konsekwencjami. To nie jest historia o walce dobra ze złem, tylko o ludzkich słabościach i namiętnościach.

Chociaż „Róża Wersalu” to opowieść zasadniczo tragiczna, autorce udało się wpleść do niej dość sporo humoru. Jest on miejscami dość absurdalny (babunia jest cudowna!), ale idealnie rozładowuje atmosferę tej mangi, bez niego mogłaby być ona zbyt ciężka. Dzięki wstawkom komediowym czytelnik może złapać odrobinę oddechu a dramatyczne wydarzenia mogą odpowiednio wybrzmieć.

Kreska Riyoko Ikedy jest przepiękna. Oczywiście, jest to klasyczne shoujo, czyli postacie są piękne, wręcz chude, o wydłużonych proporcjach i ogromnych błyszczących oczach. Ale jakie te oczy robią wrażenie! Są niezwykle przenikliwe, wręcz przeszywające. Styl autorki idealnie pasuje do rokokowego Wersalu. Autorka bardzo oszczędnie używa rastrów, dzięki czemu rysunki są niezwykle przejrzyste. Postaci są charakterystyczne, łatwe do odróżnienia, chyba, że podobieństwo jest uzasadnione fabularnie. Widać także po nich upływ czasu, wraz z rozwojem fabuły ich rysy ulegają delikatnym zmianom oddającym ich wiek.

Można się jedynie przyczepić do tego, że tak rysowane są jedynie najważniejsi bohaterowie. Postacie drugoplanowe są rysowane dużo prościej, czasem wręcz karykaturalnie. Miejscami pojawiają się także kadry, w który rysy postaci się rozłażą, każde oko patrzy w innym kierunku. Nie jest tego co prawda dużo i są to raczej mniejsze kadry.

Sam sposób opowiedzenia historii może wydawać się trochę przestarzały, bardzo dużo tu narracji z offu, kadry też są dużo sztywniejsze niż w mangach współczesnych. Osobiście nie uważam tego za wadę, bardziej za znak czasów, ale rozumiem, że komuś może to przeszkadzać.

Polskie wydanie wypada bardzo dobrze, tłumaczenie czyta się płynnie, literówki raczej się nie pojawiają. Na plus liczę także obszerne posłowie tłumacza, wyjaśniające jakimi zasadami kierował się przy pracy. Jedynie minusem jest fakt, że komiks został wydany w miękkiej oprawie, co przy jego objętości (tomy mają po około 600 stron) grozi złamaniem grzbietu, czego bardzo nie lubię.

Ogólnie uważam, że „Róża Wersalu” wyszła obronną ręką z próby czasu. Historia dalej się broni, a forma wizualna wciąż robi wrażenie. Jak meble z epoki, może stare, może już się takich nie robi, ale wciąż są piękne i porządnie wykonane.