Cykl: Koło Czasu
Autor: Robert Jordan
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Gatunek: fantasy
Dziesiąty tom „Koła Czasu”. Ostrzegam przed spoilerami do poprzednich część i odsyłam do recenzji tomu pierwszego.
Matowi udało się w końcu wydostać z Ebou Dar i razem z widowiskiem Luki stara się wydostać z terenów opanowanych przez Seanchan. Perrin wciąż podąża śladem Shaido, którzy uprowadzili jego żonę. Elayne stara się pozyskać poparcie dla swojej sprawy i utrzymać oblężoną stolicę. Tymczasem zbuntowane Aes Sedai pod wodzą Egwene rozpoczynają oblężenie Tar Valon.
Po zakończeniu poprzedniego tomu spodziewałam się, że w tym akcja ruszy z kopyta. W końcu Rand dokonał rzeczy, która była uważana do tej pory za niemożliwą i całkowicie odmienił status quo tego świata. Okazuje się jednak, że fabuła zamiast się rozkręcić to stanęła w miejscu. Przez większą część książki wydarzenia nie wychodzą poza finałowy moment poprzedniego tomu. Obserwujemy jedynie reakcję różnych bohaterów na potężne użycie Mocy. Ale w sumie nikt nie wie kto, dlaczego i z jakim skutkiem.
Najbardziej mi się podobał w tym tomie wątek Mata. Jego relacja z Tuon jest bardzo fajnie napisana, wręcz przypomina taniec. Rozbraja mnie to, że Mat pogodził się z faktem, że ta dziewczyna jest mu przeznaczona na żonę. Na ten moment jest to jedna z najfajniejszych relacji, szczególnie, że dzięki niej mamy okazję lepiej poznać obyczaje Seanchan, a jest to ciekawy naród, nawet jeśli odrobinę przerażający.
Najbardziej mnie w tym tomie zirytowała Egwene. Bo z jednej strony dziewczyna świetnie sobie radzi lawirując między stronnictwami zbuntowanych Aes Sedai. Z drugiej, podejmuje całkowicie durne decyzje, jak ta z końcówki tego tomu. Naprawdę mnie to wkurzyło, zwłaszcza, że było to całkowicie bezsensowne i niepotrzebne ryzyko. Zirytowało mnie też to, że Aes Sedai całkowicie błędnie zinterpretowały wydarzenia z końca poprzedniego tomu oraz działania Randa, acz muszę przyznać, że na dobrą sprawę przyjecie przez nie najczarniejszego scenariusza nie jest głupie. Po prostu takie nieporozumienia irytują, gdy czytelnik wie co się wydarzyło naprawdę. I irytuje mnie też to, jak duży wpływ na Egwene ma Halima. I wydaje mi się, że akurat w tym względzie moje zirytowanie jest bardziej uzasadnione, bo nawet nie wiedząc kim ona faktycznie jest, ta kobieta zachowuje się podejrzanie! A Egwene w ogóle tego nie widzi.
Zdesperowany Perrin wciąż szuka żony (który to już tom?!) i jest gotów na przymierze z każdym, kto jest mu w stanie pomóc ją odzyskać. Facet jest naprawdę zdesperowany. Faile tymczasem szuka możliwości ucieczki i znajduje niespodziewanych sprzymierzeńców. Byłby to fajny wątek, gdyby się tak nie ciągnął.
Elayne jest w ciąży i ma wahania nastrojów. I mimo robi wszystko by zyskać poparcie dla swoich praw do tronu. A u bram Ceamlyn stoi wroga armia. Dodatkowo dziewczyna musi znosić nadmierną troskę otoczenia i konsekwencje współdzielenia uczuć ze swoim Strażnikiem.
Zaś jeśli chodzi o samego Randa, to wydaje się, że wiele się u niego nie zmieniło. Mimo pozbycia się skazy dalej ma problemy z korzystaniem z Mocy, a Lews Terrin jak siedział mu w głowie tak siedzi. Podejrzewam, że skutki jego wyczynu zobaczymy dopiero w kolejnym tomie, zwłaszcza, że wygląda na to, że Rand w końcu będzie musiał zrobić porządek z Czarną Wieżą, bo o ile pomysł jej powołania był dobry, tak chłopak pozwolił Taimowi na za dużą swobodę.
Ciekawi mnie motyw tego, że ta’veren są w stanie mniej więcej powiedzieć co robią pozostali, ciekawa jestem jak to będzie dalej rozwinięte.
Ogólnie strasznie się ten tom dłużył, nawet jak na standardy tej serii, a przecież „Koło Czasu” przyzwyczaiło mnie już do dłużyzn. Jest w tym tomie trochę polityki, ale przede wszystkim mamy tu armie maszerujące, armie oblegające i armie oblegane. Innymi słowy, armie w najnudniejszych etapach kampanii. Cała nadzieja w tym, że historia powoli zacznie zmierzać do finału, a wątki nabiorą tempa i zaczną się zazębiać.
Zauważyłam też, że w tym tomie zmienił się tłumacz. Żadnych większych błędów nie zauważyłam, ale coś w stylu zmieniło się na tyle, że jest to wyraźnie odczuwalne.
Ogólnie mam wrażenie, że to jedna z tych książek w serii, na której trzeba po prostu zacisnąć zęby i przetrwać. Nie jest może zła, „Koło Czasu” mimo wszystko cały czas trzyma pewien poziom, ale ze wszystkich dotychczasowych tomów „Rozstaje Zmierzchu” porwały mnie najmniej.