środa, 30 kwietnia 2025

Smok Odrodzony - Robert Jordan

Tytuł: Smok Odrodzony
Cykl: Koło Czasu
Autor: Robert Jordan
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Gatunek: fantasy

To już trzeci tom „Koła Czasu”, dlatego uprzedzam, że mogą się pojawić spoilery do poprzednich części. Postaram się, żeby było ich jak najmniej, ale na tym etapie ciężko napisać o fabule coś by nic nie zdradzić. Także kto nie czytał poprzednich tomów, to tu macie link do mojej opinii o tomie pierwszym. Całą resztę zapraszam do lektury.

Smok się odrodził. Po wydarzeniach z „Wielkiego Polowania” bohaterowie schronili się w Górach Mgły. Rand próbuje opanować Moc i nie oszaleć, jednocześnie targają nim wątpliwości, czy faktycznie jest tym za kogo się podaje. Żeby to rozstrzygnąć postanawia samotnie udać do Kamienia Łzy, fortecy, która, według proroctwa nie upadnie nim Smok Odrodzony nie ujmie Callandora, przechowywanego w niej kryształowego miecza. Jego śladem ruszają Moiraine, Lan, Loial oraz Perrin, wciąż zmagający się ze swoją wilczą naturą. Tymczasem w Tar Valon Egwene, Elayne, Nynaeve zostają ukarane za opuszczenie Wieży, jednocześnie dwie pierwsze zostają wyniesione do rangi Przyjętych. Zasiadająca na Tronie Amyrlin zleca przyjaciółkom zadanie zdobycia informacji na temat Czarnych Ajah, Aes Sedai służących Czarnemu. Tymczasem Mat dochodzi do siebie po zerwaniu więzi ze sztyletem i planuje wyruszyć w świat. Aes Sedai mają co do niego własne plany, ale Matowi sprzyja nadnaturalne szczęście.

W recenzji poprzedniego tomu napisałam, że Rand jest głównym bohaterem i nie wygląda żeby to się miało wkrótce zmienić. Cóż… Nie pomyliłam się może całkowicie, bo jednak wciąż główny wątek koncentruje się wokół jego osoby. Jednak samego Randa w „Smoku Odrodzonym” jest tyle co kot napłakał. Narracja z jego punktu widzenia zajmuje może z 10 stron? Przez resztę czasu do głosu dochodzą pozostali bohaterowie. I w sumie jest to duży plus tego tomu. To nie tak, że nie lubię Randa, bo to naprawdę nie jest najgorszy bohater i jego wątek jest nawet ciekawy. Ale jednak dobrze dostać inną perspektywę, szczególnie, że po tytule książki się tego nie spodziewałam.

Tak więc w tym tomie główne skrzypce grają Perrin, Egwene i Mat. Szczególnie podobało mi się, że ten ostatni dostał w końcu głos. Do tej pory nie mieliśmy okazji poznać jego perspektywy, a przez znaczną część pierwszego tomu na jego zachowanie wpływał przeklęty sztylet. Teraz mogłam bliżej poznać tego wygadanego i zaradnego chłopaka. Widać też, że autorowi nie brakuje pomysłów na poprowadzenie tego bohatera, czego obawiałam się po zakończeniu wątku ze sztyletem.

Wątek Perrina opiera się w tym tomie głównie na jego zmaganiach się ze swoją wilczą stroną. Chłopak wciąż nie chce zaakceptować tego kim jest i obawia się o swoje zdrowie psychiczne. Pod pewnymi względami jest lustrzanym odbiciem Randa, obaj mają podobne rozważania na temat swoich zdolności. Ważną postacią w wątku Perrina jest Faile, dziewczyna Polująca na Róg Valere, nie świadoma tego, że artefakt został już odnaleziony. Ich relacja wydaje się być z rodzaju „kto się lubi ten się czubi”, ale całkiem fajnie się to czyta.

Zaś śledztwo młodych Przyjętych wypada bardzo ciekawie, zwłaszcza, że ani czytelnik, ani bohaterki nie wiedzą komu mogą zaufać.

Ciekawą właściwością tej serii jest to, że mimo iż każdy tom jest całkiem obszerny i nie nudzę się w trakcie czytania, to kiedy patrzę wstecz co się wydarzyło w tej książce, mam wrażenie, że wcale nie tak wiele. Nie jest to dla mnie wada, wolniejsze tempo zdecydowanie tutaj pasuje.

Zastrzeżenia mam przede wszystkim do tłumaczenia. Tłumaczenie w tym tomie jest zdecydowanie najgorsze ze wszystkich z tej serii, które dotychczas przeczytałam. W pewnym momencie stwierdziłam, że gdybym piła kielicha za każdym razem, kiedy któraś z bohaterek mówiła w formie męskiej to bym padła pijana pod stołem. Noż ludzie, czy ktoś ten tekst sprawdzał przed wydaniem? Ja już nawet przymykam oko na literówki, bo te wiadomo, że w tak obszernej powieści mogą się znaleźć. Ale tu niektóre zdania nie mają sensu! I mam poważne podejrzenia, graniczące niemal z pewnością, że to nie jest wina autora. Więc ewidentnie zawiniła tu tłumaczka, a nade wszystko korekta. Bo niech mi ktoś wytłumaczy co miało znaczyć takie zdanie: „Spojrzał jej w oczy ustępliwie, co wcale nie było równie twardo i niełatwe.” No ja tu za bardzo sensu nie widzę.

Ogólnie jak na razie był to najlepszy tom „Koła Czasu”, tylko tłumaczenie mi go trochę obrzydziło. Ale seria trzyma poziom wzrostowy i mam nadzieję, że w kolejnych częściach utrzyma tę tendencję.

niedziela, 27 kwietnia 2025

Doctor Who - sezon 1 (2023)

Rok produkcji: 2023
Kraj produkcji: Wielka Brytania
Gatunek: serial, sci-fi

„Doctora Who” zaczęłam oglądać jakoś tak przed wyjściem ostatniego sezonu z Dwunastym i ciągiem wciągnęłam wszystkie odcinki od 2005 roku. Szczególnie przypadły mi do gustu odcinki z Dziesiątym Doktorem (tak, Tennant to mój Doktor, mało oryginalnie, wiem.) Acz praktycznie wszystkie wcielenia Doktora lubię. Może poza Trzynastą, ale to bardziej wina scenariusza niż aktorki, po prostu sezony z Chibnallem jako showrunnerem były męczące. Dlatego bardzo ucieszyłam się, że za stery serialu wrócił Russell T Davies.

O odcinkach specjalnych z Tennantem jako Czternastym Doktorem postanowiłam nie pisać, bo co mogę o nich napisać? Tennant dalej jest wspaniały w tej roli, Donna wciąż jest jedną z najlepszych towarzyszek, a same odcinki były udane. Może tylko nie do końca pasuje mi, że pozostawiono furtkę na kolejny powrót Tennanta, przez co regeneracja nie miała takiej wagi jak zwykle?

Dlatego postanowiłam skupić się na pierwszym sezonie z Piętnastym wcieleniem Doktora.

Muszę przyznać, że Ncuti Gatwa kupił mnie w tej roli. Jego Doktor pod pewnymi względami jest połączeniem Trzynastej i Dziesiątego. To jest bardzo optymistyczne wcielenie, bardzo kolorowe i radosne, ale jednak nie pozbawione pewnego mroku. Jest to też najbardziej emocjonalny z dotychczasowych Doktorów (przynajmniej jeżeli chodzi o New Who, bo klasycznych serii nie oglądałam). Gatwa pokazuje cały wachlarz emocji, jego Doktor płacze (częściej niż poprzednicy), śmieje się, jest przerażony, jest przerażający. I ja w te wszystkie emocje jestem w stanie uwierzyć. Ncuti Gatwa równie autentycznie przedstawia zachwyt wszechświatem jak i furię Władcy Czasu. Muszę też przyznać, że Piętnasty to najseksowniejsze z wcieleń Doktora. Nie zrozumcie mnie źle, uważam, że zarówno David Tennant i Matt Smith to przystojni mężczyźni, ale żaden z nich nie ociekał seksapilem do tego stopnia co Gatwa. Jego Doktor flirtuje też więcej niż tamci (tak, więcej niż Dziesiąty), ale na dobrą sprawę facet wygląda tak, że gdyby nie flirtował to by było absolutnie niewiarygodne. Do tego świetnie się ubiera, naprawdę, niesamowicie przypadł mi do gustu styl tego Doktora, jest kolorowy, szalony, ale z klasą. I to pierwszy Doktor od czasów Dziewiątego, który nosi skórzaną kurtkę. I wygląda w niej świetnie. Trochę zawiódł mnie wygląd śrubokrętu sonicznego, który w ogóle nie przypomina śrubokrętu. Za to TARDIS… TARDIS jest wspaniała. Naprawdę przestronna, a detal w postaci szafy grającej nadaje jej indywidualnego charakteru.

W podróżach towarzyszy Doktorowi Ruby Sunday, dziewiętnastolatka ze współczesnego Londynu (wow, jak oryginalnie…). Ruby jako niemowlę została porzucona na progu kościoła w wigilijną noc. Mimo że ma kochającą przybraną rodzinę poszukuje swojej biologicznej matki. Muszę, że razem z Doktorem tworzą bardzo udany duet. Jest między nimi chemia, co ważniejsze, ich relacja jest całkowicie platoniczna. To po prostu dwójka przyjaciół podróżująca przez czas i przestrzeń. Ruby jest energiczna, inteligentna i niesamowicie optymistyczna. A kiedy trzeba potrafi pokazać pazur. Bardzo podobała mi się jej relacja z jej adopcyjną rodziną. Widać tam prawdziwą miłość i rodzinne ciepło. Babcia Cherry jest cudowna! Niech ktoś zrobi tej kobiecie w końcu herbatę! No i w końcu towarzyszka, która ma jakiś własny wątek, jakąś tajemnicę! Znaczy, ja wiem, że to kiedyś był standard, ale jednak po sezonach z Trzynastą człowiek zaczyna doceniać takie rzeczy.

Fabularnie jest… różnie. Niektóre odcinki są słabe. Szczególnie ten o kosmicznych dzieciach… Rany, to było złe. Owszem, był tam jakiś pomysł, nawet nie najgorszy, ale wykonanie… Te dzieci… Nie, zdecydowanie nie. Tak samo irytująca była piosenka z odcinka o Beetlesach. Jak można zrobić odcinek o The Beetles i nie puścić w nim żadnej ich piosenki?! Ja rozumiem, koszty licencji, no ale! Nawet odcinek napisany przez Moffata nie powala. Może nie jest zły sensu stricte, pomysł jest nawet całkiem dobry, Doktor zapobiega wojnie stojąc na minie, ale według mnie coś tu nie pykło. Nie mówię, że w tych odcinkach nie ma nic wartego uwagi, bo to nie prawda, tam są naprawdę fajne sceny, Ruby i Doctor od początku dają radę, jednak no, początek sezonu nie zachwyca.

Zaś druga połowa sezonu… Powiem tak, „73 jardy” oraz „Kropka i bańka” to są naprawdę świetne odcinki. Wychodzące poza typowy schemat odcinków tego serialu. Szczególnie świetny jest pierwszy z nich, pomysł na historię bez udziału Doktora, ba, o której on się nigdy nawet nie dowie jest cudowny. A „kropka i bańka” przywodzi mi trochę na myśl moje ukochane „Blink”, acz nie jest jego kopią. Do tego jeszcze dostajemy odcinek inspirowany Bridgertonami, acz z twistem. No i nowym wątkiem romantycznym dla Doktora (mówiłam, że ten flirtuje więcej?). Łotr (Rogue) zapowiada się na całkiem interesującą postać, trochę przypomina kapitana Jacka Harknessa. I w sumie scena tańca z Doktorem przypomniała mi scenę Jacka z oryginalnym kapitanem Harknessem w „Torchwood”. Ciekawa jestem jak pociągną ten wątek, bo może być świetny, ale równie dobrze mogą to kompletnie spaprać.

Podbudowa finału była cudowna, te wszystkie drobne elementy rozrzucone po całym sezonie. Śnieg, który wywoływała Ruby, tajemnica jej pochodzenia, zagadkowa kobieta pojawiająca się wszędzie, sąsiadka, która wie więcej niż powinna... Szkoda, że ostatecznie finał nie udźwignął tego. Znaczy, nie powiem, że był zły, dalej się świetnie bawiłam, ale jednak czegoś tu zabrakło. I mam mieszane uczucia co do rozwiązania tajemnicy Ruby, bo z jednej strony było zaskakujące, z drugiej nie dorosło do oczekiwań. Acz jest w tym pewna poetycka pochwała zwyczajności… Szkoda, że Ruby nie pojawi się w następnym sezonie, bo wydaje mi się, że wątek jej sytuacja rodzinna byłaby interesującym tłem emocjonalnym dla dalszych przygód.

W ogóle wydaje mi się, że „Doctor Who” w tym sezonie jest w mniejszym stopniu serialem sci-fi, pojawia się za to więcej wątków, nie jestem pewna, paranormalnych? Metafizycznych? Na pewno dużo więcej tutaj istot spoza wszechświata, nie trzymających się sztywno klasycznej fizyki.

Sezon tez w bardzo dużym stopniu skupia się na wątkach rodzinnych. Ruby poszukująca swoich biologicznych rodziców, Doktor zmagający się ze swoją przeszłością, często wspominana jest wnuczka Doktora, Susan, która raczej do tej pory była przemilczana w New Who.

Spotkałam się z opiniami, że serial się zrobił w tym sezonie „woke”… Cóż, polecam wrócić do odcinków z 2005 roku. W tym sezonie nic bardziej „woke” niż w tamtych nie znajdziecie. A, że niektórzy nie pamiętają, już wtedy się takie watki pojawiały, to już ich problem. Dla mnie najważniejsze, że są one sensowne, a nie wprowadzone tylko żeby były.

Na koniec powiem, że jak na razie ten sezon wrócił mi chociaż część wiary w ten serial. Nie był to sezon idealny, miał słabsze momenty, nie wszystko zagrało, co bardziej czepialscy widzowie pewnie zobaczą tu więcej niedociągnięć. Ale był w stanie utrzymać moją uwagę przy telewizorze i wywołać emocje. A to już coś.