Post nietypowy, wrzucam tu to głównie z kronikarskiego obowiązku, żeby nie przepadło.
Pierwsze wrażenia z oglądania 2 części 7 sezonu serialu Outlander, pisane na świeżo po każdym odcinku.
Ostrzegam, że można oberwać spoilerami zarówno do serialu jak i książek.
S07E09
Zacznę od tego, że dla człowieka,
który stwierdził, że ponad roczna przerwa w połowie sezonu to dobry pomysł,
powinien być specjalny krąg w piekle. Bo poważnie, ktoś jeszcze pamięta co się
działo w poprzednich odcinkach? Tych co robili rewatch nie pytam!
W każdym razie odcinek 9
podzielony jest na dwa główne wątki.
Pierwszy to wizyta Claire,
Jamiego i Młodego Iana w Szkocji. I, kurczę, miło znowu zobaczyć Szkocję w tym
serialu. Powrót do Lallybroch wypada bardzo dobrze, szczególnie wątek Starszego
Iana i jego choroby. Nowa odtwórczyni roli Jenny (Kristin Atherton) daje radę,
chociaż na razie wydaje się jej trochę brakować ognia poprzedniczki, ale może
się jeszcze rozkręci. Konfrontacja Jamiego z Laoghaire również była świetna,
acz nie tak zabawna jak w książce… Ale muszę przyznać, że Nell Hudson wypada
naprawdę dobrze w roli byłej żony Jamiego. Z zarzutów, to najbardziej
przeszkadza mi przedstawienie Claire jako takiej trochę matkującej Jamiemu, ale
to jest mój ogólny zarzut do serialu od dobrych kilku sezonów, nie odpowiada mi
taki obraz tej postaci, nie odbierałam jej tak czytając książkę i po prostu
mnie to drażni. No i jeszcze drobny zarzut, czemu Michael nie jest rudy?!
Drugi wątek to Roger i Buck
poszukujący porwanego Jemmy’ego, którzy trafili nie do tego roku co planowali. Ich
wizyta w Lallybroch wypadła dość mdło moim zdaniem. Zasadniczo nic ciekawego
się tutaj nie działo, ale znając ten wątek z książki w następnych odcinkach
powinien on nabrać tempa. Zwłaszcza, że na koniec odcinka pojawia się dobrze
znana z pierwszych sezonów postać… Bardzo podobał mi się moment, kiedy twórcy
przez chwilę sugerowali, że oba główne wątki tego odcinka się ze sobą połączą,
fajnie to wyszło. Mam tylko jedną uwagę tutaj: Roger zastanawiający się, czy
jeśli Buck umrze to czy on i Jem znikną… Chłopie, Buck ma już syna, który jest
twoim przodkiem, nie ma żadnego powodu czemu miałbyś zniknąć po jego śmierci!
Oczywiście, napisy na Netfliksie
jak zwykle nie zawodzą, tłumacz kompletnie nie zna kontekstu wypowiedzi, które
tłumaczy, mimo, że ten kontekst jest podany dwa zdania dalej… Czyli, jak to
mówią, jest chusteczkowo, ale stabilnie.
Ogólnie odcinek oglądało się
bardzo przyjemnie, druga połowa 7 sezonu zapowiada się dobrze.
S07E10
Miałam ogromną frajdę z oglądania
tego odcinka. Najpierw ostatnie chwile Iana w Szkocji. Fajnie, że pokazali
trochę dzieciństwa Iana i Jamiego, acz trochę dziwne, że ci chłopcy mieli
krótkie włosy, zwykle raczej Jamie był pokazywany w długich, niezależnie od
wieku… No i podobało mi się, że padł tekst o słabszej stronie, nawet jeśli
zmieniono prawicę na lewicę (zawsze zapominam, że serialowy Jamie jest praworęczny).
Wielka szkoda, że nie zobaczymy Jenny w Ameryce, czekałam na te sceny… To
pewnie przez to, że muszą tak pędzić z materiałem, już ponad połowa sezonu
(liczonego jako całości) a dalej jesteśmy w 7 tomie, a muszą jeszcze upchnąć
połowę następnego…
Tymczasem Claire w Filadelfii…
Jak tylko była scena z tym, że kobiet nie kontrolują, to ja już wyczułam głupie
pomysły Claire… Lorda Johna jak zawsze miło zobaczyć, dajcie mi serial o nim,
ładnie proszę... Przy scenie operacji miałam takie, po co ja zakładałam okulary
do tego odcinka… Nie mogę oglądać jelitek w kontekście medycznym, jakby to był
horror czy bitwa to ok, ale przy operacji to nie mogę! I w sumie jeśli chodzi o
Mercy Woodcock, to nie pamiętam jak było w serialu, czy jej mąż faktycznie
zmarł? Bo w książce była niepewność, a tu Claire jej wprost mówi, że umarł… A
ja nie pamiętam poprzednich odcinków przez tę przerwę…
Trójkąt Ian-Rachel-William mi się
podoba. Widać, że Ian i Rachel świata poza sobą nie widzą, a William pałęta się
w tle… Biedaczek. Ale Rachel jest bardzo fajna, może ciut słodsza niż ta
książkowa, ale aktorka daje radę. No i w końcu następuje rozwiązanie kwestii
pana Buga. Nie do końca mi to emocjonalnie siadło, przez to, że zaczęli mieszać
książki punkty kulminacyjne są w dziwnych miejscach i po prostu nie działają…
William dostał niby swój wielki moment, ale usunęli jego najlepszy tekst: „Co w
tobie jest takiego, że przyciągasz mężczyzn z toporami?”
W wątku Rogera cudowne było to
spotkanie rodzinne: rodzice spotykają się pierwszy raz (Dougal i Geillis) a
dorosły synek (Buck) siedzi obok. I te komentarze Rogera, w końcu wprowadzili
jakiś humor do tego serialu! Helloł, te książki są zabawne! Mam czasem
wrażenie, że twórcy próbują tu zrobić poważny serial, który ma zdobyć nagrody i
przez to kastrują tę historię z całego humoru… Czekam na wątek Jerry’ego, mają
tu spore pole do popisu, bo mogą do serialu dodać pewne sceny z „Liścia na
zaduszkowym wietrze” i jeszcze bardziej podbić ten wątek emocjonalnie. Gabaldon
udało się tym opowiadaniem wydusić ze mnie trochę łez, więc czekam. Chyba, że
zabraknie im czasu na takie zabawy…
No i końcówka, nie do końca
przekonuje mnie zabieg jakiego użyli w scenie, jak Claire dowiaduje się o
zatonięciu statku, trochę za długo trwało to powtarzanie, jak na mój gust. wciąż jestem ciekawa, czy Richardson będzie w
serialu odgrywał tę samą rolę co w książce. Oświadczyny Lorda Johna były
cudowne.
Mocno mi w tym sezonie brakuje
Fergusa z rodziną, wiele wątków byłoby logiczniejszych gdyby tu byli. No i
fakt, że odcinek nosił tytuł „Braterska miłość” i nie pojawił się w nim Percy
to skandal jest! A ponoć ma się pojawić w tym sezonie, tylko za bardzo nie wiem
w jakim charakterze.
S07E11
Ło panie, ale tutaj niektóre
wątki nabrały przyspieszenia…
Ale od początku. Bardzo podobała
mi się scena ślubu. To spojrzenie jakie Claire rzuciła Williamowi, od razu było
widać, że myśli w tym momencie o jego ojcu. A potem nocna scena z Lordem
Johnem… Sam montaż tej sceny mi się nie podobał, znowu takie same powtórzenia
jak w poprzednim odcinku przy informacji o śmierci Jamiego. Ja rozumiem,
chcieli w ten sposób pokazać otępienie Claire, ale moim zdaniem to nie działa,
tylko irytuje. Za to scena poranna świetna, dialogi wzięte głównie z książki.
Brakowało tylko piwnego śniadania Lorda Johna.
Nie rozumiem tylko po co dodali
zastrzeżenia Williama względem ślubu Johna z Claire. W książce tego nie ma, a
tylko sprawia, że chłopak wyszedł na dupka. Tak samo zresztą cały wątek planów
małżeńskich Henry’ego względem Mercy. W książkach oczywiście o małżeństwie tej
pary mowy nie ma, bo los męża Mercy pozostaje nieznany. Tutaj para kochanków
chce się pobrać, a John jest temu przeciwny, przez co wychodzi na okropnego
hipokrytę. Po prostu nie rozumiem tych decyzji scenariuszowych.
Zaskoczyło mnie, że już teraz
ujawnili, że kapitan Richardson jest podwójnym agentem, to powinno wyjść dużo,
dużo później. Widać, że bardzo się spieszą w tym sezonie.
Dobrze wypada scena Iana z
Rachel, Rachel jest naprawdę cudowna. I nawet emocjonalnie to wszystko działa.
Roger i Buck dalej prowadzą
poszukiwania. Przyjemnie się ich oglądało, chociaż na razie to w tym wątku
wiele się nie zadziało. Za to w końcu dowiadujemy się, że Jem nie przeniósł się
w czasie.
Ostatnia scena super, bardzo
bliska tego co było w książce. Podoba mi się jak rozegrali to, jak William
dowiedział się czyim jest synem. W książce wystarczyło oczywiście, że spojrzał
na Jamiego, tutaj usłyszał, jak John nazywa go synem Jamiego. Ładnie obeszli tu problem tego, że aktorzy
nie są do siebie tak podobni jak postacie, które grają. Fajnie, że pojawiła się
scena z różańcem, acz szkoda, że nie ma ona aż takiej wagi emocjonalnej jak w
książkach, ale to akurat nie jest wina tego odcinka, tylko decyzji podjętych w
poprzednich sezonach.
Ogólnie jest to trochę wolniejszy
odcinek, co uważam za zaletę, ponieważ wątki miały w końcu trochę czasu
odetchnąć. Jednocześnie z niektórymi przyspieszyli niesamowicie, sporo
pozmieniali, trochę popsuli postacie… Szkoda.
S07E12
Dobra, jak na razie jest to
najlepszy odcinek w tym sezonie, i w ogóle od dawna. Większość dialogów żywcem
jest z książki wyjęta, sporo wycięto, ale nie widać tych szwów, akcja płynnie
płynie.
Przede wszystkim David Berry był
w tym odcinku genialny. Każda scena z Lordem Johnem to było złoto, naprawdę ten
facet to najlepsze co się przytrafiło temu serialowi. Fakt, że serial o Lordzie
Johnie to jest jakieś nieporozumienie, zostaliśmy obrabowani! Jemu się naprawdę
należy kilka sezonów w roli głównej! Naprawdę, te sceny nie mogły być lepiej
przełożone na ekran.
Wątek Williama też bardzo fajnie
ukazany i zagrany. Widać, że chłopak jest zagubiony, że cały jego świat
wywrócił się do góry nogami i ogólnie ma kryzys tożsamości. Niesamowicie
spodobała mi się aktorka grająca Jane, ma dziewczyna coś w sobie,
powiedziałabym nawet, że dodała dużo uroku do książkowej postaci. Bójka z Ianem
i konfrontacja z Rachel też bardzo dobrze wypadły, Rachel była cudowna. Jeżu
kolczasty, jak ja czekałam na tego liścia i się nie zawiodłam.
Spotkanie Jamiego z Washingtonem
oczywiście zmieniono względem książki, głównie przez to, że w serialu już raz
Washington się pojawił, no i czas ich goni. Trochę, za chętnie Jamie się
zgodził na awans, nie do końca mi to pasuje, ale trudno. No i zabrakło mi tutaj
trochę marynowania Jamiego w musztardzie (kto czytał ten wie), ale wiadomo,
mają mało czasu, a dużo materiału. Acz szkoda, że pomija się sceny, które
przypominają o tym, że Jamie nie jest już młodzieniaszkiem.
Co do rozmowy Jamiego i Claire,
mi się podobała. Zdecydowanie wolę szczerą rozmowę, nawet brutalnie szczerą,
niż tłumienie w sobie emocji. Bo, w to, że by to go nie obeszło, niezależnie od
motywów obojga zaangażowanych kompletnie bym nie uwierzyła. Wolę to, że omówili
cały temat teraz. I w ogóle pragnę zauważyć, że on nie miał jej tego za złe.
Chciał zrozumieć, ale zdecydowanie jej tego nie wypominał. I nie żądał niczego,
czego sam by jej w tej sytuacji nie dał. Więc hipokryzji bym mu nie zarzucała.
Brak taktu, delikatności i ogólną zazdrość owszem, ale nie hipokryzję. W ogóle
jest to chyba jedna z tych scen, w których najdokładniej przeniesiono na ekran
książkowego Jamiego, z jego wadami i temperamentem, a nie jak zwykle
ugrzecznioną wersję serialową, więc dla mnie na plus. Bo Jamie ideałem nie jest
i być nie powinien.
A i mam nadzieję, że większość
widzów rozumie, że Lord John nie dostał łomotu za Claire, tylko za to, że
przypomniał Jamiemu o Randallu.
W ogóle wydaje mi się, że ten
odcinek miał klimat najbardziej zbliżony do książek, zachowano całkiem sporo
poczucia humoru Gabaldon. Owszem, brakuje kilku scen, głównie tych z udziałem
Jenny i Hala Greya, ale nie wpływa to negatywnie na odbiór całości.
S07E13
Ojojoj, ale oni materiału
przeskoczyli w tym odcinku… Skaczą po tej książce jak po trampolinie.
No to tak, zaczynamy od ślubu
Iana i Rachel. Wydaje mi się, że na to co wycieli z tego to było nie najgorzej.
Może scena nocy poślubnej trochę za długa? Ale zdecydowanie Rachel jest
cudowna. Wydaje mi się, że całkiem dobrze oddali to, że ona, owszem, jest
skromna, ale na pewno nie wstydliwa. A Ian naprawdę się zrobił przystojny,
pamięta jeszcze ktoś tego chłopaczka z 3 sezonu?
Bardzo w tym ślubie raziło mnie
to co wycięli, czyli fakt, że w książce to był ślub dwóch par, a tutaj tylko
Iana i Rachel, biedny Denzell, gdzie jego Dottie? No pominęli nauki
przedmałżeńskie Claire, jedną z zabawniejszych scen w książkach. I nie
dostaliśmy Greyów w mundurach (w ogóle, zamiast 3 Greyów był tylko Henry, i to
bez munduru) i Jamiego w kilcie. Znowu obrabowali nas z kiltu! Ja tu ten serial
dla kiltu (znaczy, dla fabuły, oczywiście, że dla fabuły) oglądam, a oni mi
kilty wycinają, skandal! I nie było zakładu Iana z Fergusem o koszulę Rachel…
Boże szumiący, najlepsze rzeczy wycięli…
Spotkanie Rogera z ojcem mi się
podobało. Fajnie, że wspomnieli o misji, do której Jerry się przygotowywał. Aktor
wypadł całkiem fajnie. Miałam nadzieję, że rozszerzą ten wątek też o to co było
w „Liściu na zaduszkowym wietrze”, bo zakończenie historii Jerry’ego to jeden z
nielicznych momentów, gdzie płakałam. Więc czytajcie „Siedem głazów
przeznaczenia”, bo to są naprawdę świetne opowiadania! I ojciec Rogera mówi po
polsku!
Co do wątku Bree, to nie
pamiętam, czy w książce mieszała w to policję… Fajnie zrobili tę scenę, gdzie
Jem był blisko portalu, jak ktoś nie czytał to można się było nabrać. Ogólnie
wątek we współczesności chyba najsłabszy ze wszystkich w tym odcinku, chociaż
sporo się działo. W końcu Jem się odnalazł, Rob uciekł, zobaczymy jak to się
dalej potoczy. Podobało mi się też jak pokazali więź między Mandy a Jemem,
widać, że to nie są do końca zwykłe dzieciaki.
Lord John był za krótko, a
szkoda. I tutaj drażni mnie to, że Jamie i Claire mieszkają w jego domu, ale
nie szukają go jakoś szczególnie. Co prawda było kilka scen pokazujących, że
bohaterowie się zastanawiają co się z nim stało, no ale kurczę… W książce
jednak mieszkali u Fergusa, więc chociaż ściany im nie przypominały o Johnie!
No i gdzie jest mój obiecany Percy? Miał się pojawić w tym sezonie, a zostały 3
odcinki i nawet nie wiem jak by go mieli wprowadzić, zwłaszcza, że Fergusa nie
ma w tym sezonie.
Jeszcze jeśli chodzi o Jamiego w
mundurze, wygląda on w nim bardzo dobrze, ale brakowało szoku Claire na jego
widok. Kobieto, jakoś za spokojna jesteś, że twój facet znowu idzie na wojnę!
Ogólnie bardzo mi się ten sezon
podoba, ale razi to jak dużo muszą wycinać, żeby się wyrobić z materiałem.
Zdecydowanie wolałabym serial o spokojniejszym tempie.
S07E14
Kolejny odcinek, który mi się
bardzo podobał, acz nie bez zarzutów.
Trochę się obawiałam kolacji
generałów, wiedząc, że serial ma tendencję do zbytniej pompatyczności, ale
wyszło nie najgorzej. Nie było aż tyle tego amerykańskiego patriotyzmu jak się
spodziewałam. Markiz de la Fayette był cudowny. Całkowicie skradł każdą scenę,
w której się pojawił. I ser! Jaki ten ser jeszcze będzie ważny… Najbardziej
mnie tylko gryzie, że Jamie i Claire cały czas mieszkają w domu Lorda Johna.
Rozumiem, że ze względu na brak Fergusa ma to najwięcej sensu, ale jednak nie
pasuje mi to do charakteru Jamiego.
Co do samego Lorda Johna, dobrze
było zobaczyć Hala, nawet jeśli tylko we flashbacku. Bardzo żałuję, że
scenarzyści nie zdecydowali się na jego obecność w Ameryce. Odniosłam też
wrażenie, że chyba pominęli całkowicie jego środkowego syna? Była mowa tylko o
Benie i Henry’m i ani słowa o Adamie? Nie pamiętam już, czy w pierwszej połowie
tego sezonu William pił z Henry’m czy tak jak w książce z Adamem? Nie żeby to
było istotne, tak tylko mi się rzuciło w oczy. Za to podobało mi się, że padło
pełne imię Johna, wyjaśniając przy okazji, czemu w poprzednim odcinku
przedstawił się jako Bertram Armstrong. I wychodzi na to, że będą robić cały
ten wątek z szantażowaniem Hala, w sumie ciekawe jak to zepną, jako, że w
książce to jest jeszcze otwarta sprawa.
Ponowne spotkanie Johna z Jamiem
i Claire wyszło nie najgorzej, acz nie tak zabawnie jak w książce. I ponownie
powtarzam, rodzina Fergusa to najwięksi nieobecni tego sezonu. Bardzo mi tutaj
Germaina brakowało. Cieszę się, że nie pokazali jak Claire majstrowała przy oku
Johna. Ja nie mam problemu z krwawymi scenami, mogę patrzeć na ucinane kończyny
i flaki, ale przy wszelkich procedurach medycznych mi słabo.
Wątek William bardzo mi się w tym
odcinku podobał. Aktorka grająca Jane jest świetna. Co ciekawe, w książce dużo
bardziej z sióstr polubiłam Fanny, tutaj jak na razie jest na odwrót. Nie, żeby
z serialową Fanny coś było nie tak, bo to urocze dziecko, ale wydaje mi się po
prostu, że w serialu dużo większy nacisk jest położony na samą Jane i ma ona w
sobie więcej ognia.
Rachel i Iana też się bardzo
przyjemnie ogląda. Chociaż w sumie Rachel w tym odcinku dostała dialogi Jamiego
z książki, dość ciekawy wybór. Ale na dobrą sprawę całkiem nieźle to zagrało.
Wątek Bree został całkiem mocno
okrojony z tła, brakuje listów od Franka i Rogera, nie ma ostrzeżeń, nie
wspomina się o przepowiedni (chociaż ona w serialu była inna niż w książkach,
ale jednak w 3 sezonie ten wątek był)… Zobaczymy jak to się dalej potoczy. Co ciekawe, pokazali Callahana z bardzo dużym
naciskiem na jego twarz… Chyba potwierdzają to, co w książce jest na razie
teorią.
No i w końcu pojawił się Percy! Postać
cudownie tragiczna, której relacja z Johnem to definicja określenia „to
skomplikowane”. I muszę przyznać, że mam dość mieszane uczucia. Czytając książki
odbierałam go jednak jako dużo delikatniejszego mężczyznę, bardziej śliskiego.
Jakoś tam bardziej czułam, że to tchórz. I zabrakło mi tu pocałunku, przy
tekście „Dla twoich pięknych oczu”. Ciekawa też jestem, co ludzie, którzy nie
czytali książek o nim myślą, zwłaszcza, że z dużym prawdopodobieństwem nie
dostaniemy w serialu żadnego wyjaśnienia na temat łączących ich relacji ponad
to co było w tym odcinku, czyli były brat, gdzie ewidentnie ta relacja nie była
braterska. Mogę się mylić i może dadzą szerszy kontekst później. Nie podobało
mi się tylko, że John zdradził Jamiemu i Claire prawdziwe imię Percy’ego. W tym
wypadku jest to bardzo intymny szczegół i nie pasowało mi to w ogóle do
charakteru Johna.
Za ciekawą rzecz uznaję, że Jamie
pomaga tutaj Johnowi uciec, gdzie w książce nie miał z tym nic wspólnego.
Wygląda na to, że jednak w serialu ich relacje ulegną dużo szybszej poprawie,
co w sumie wychodzi na plus, bo w książce ten konflikt jest niepotrzebnie
przeciągnięty.
S07E15
Może to tylko moje wrażenie, ale
wydaje mi się, że ten odcinek był ładniejszy pod względem kinematograficznym
niż poprzednie, wydawał się bardziej filmowy. Bardzo podobał mi się montaż na
samym początku, ze scen z poprzednich sezonów z narracją Claire.
Ratowanie Williama wypadło moim
zdaniem dość dziwnie. W sensie, ilu w końcu było tych Niemców, że w sumie Lord
John i Ian sobie poradzili z nimi bez problemu. I na serio, myśleli, że im
uwierzą, że są od Richardsona na słowo? No grubymi nićmi to szyte. No i
niepotrzebnie rozciągnęli scenę z zabiciem tego dowódcy, w książce Ian zabija
praktycznie od razu po słowach „Pożałujesz tego.”, tutaj mamy jakieś ganianie
po lesie .Przy czym w książce kontekst tej sytuacji jest zupełnie inny, bo nie
chodziło tam o Niemca tylko o Indianina, ale to nieistotne. Za to bardzo miło
było usłyszeć z ust Lorda Johna kwestie, które w oryginale wypowiada jego brat.
Rozmowa Hala z Williamem w książce była jedną z fajniejszych i cieszę się, że
chociaż jej część, choć zmieniona w formie, trafiła to tego odcinka. Jedyne
czego mi szkoda, że tak po łebkach zamknęli kwestię konfliktu między Williamem
a Ianem, brakowało mi tego fragmentu książki, gdzie kuzyni dochodzą do w miarę
normalnych relacji, ale rozumiem, że kręcąc ten sezon twórcy myśleli, że będzie
on ostatni i dlatego chcieli zakończyć to w miarę szybko. No, brakuje tu czasu,
żeby relacje międzyludzkie wybrzmiały…
No i wygląda na to, że w wątku
Jane twórcy robią spory przeskok i zamkną go w tym sezonie.
Za to Roger i Buck są jednym z
jaśniejszych punktów tego sezonu. Naprawdę, dobrze się ten duet ogląda. Bardzo
się cieszę, że twórcy zrezygnowali z tego dziwnego wątku z Geillis i Buckiem.
Jak kocham te książki, tak to było dziwne. W zamian mamy zrozumiały gniew Bucka
na Rogera, za to, że ten nie powiedział mu, że to jego matka i chęć poznania
własnych rodziców. Dziwny był za to sposób przesłania listu do Bree, bo
wyglądało to po prostu jakby Roger włożył go do szuflady i ten list przeleżał
tam nie ruszany przez 200 lat… Niby w książce też wykorzystał biurko, ale jakoś
miałam wrażenie, że lepiej ten list w nim schował.
No i w końcu Bree przenosi się w
przeszłość.
Na koniec zostawiłam bitwę o Monmouth.
Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu mają duży problem z przedstawieniem
temperatury na ekranie. Bitwa ta zarówno historycznie, jak i w książce, miała miejsce w upalny dzień. Ja
wiem, że kręcili to zimą w Szkocji, ale wydaje mi się, że można to było jakoś
oddać. Wiecie, magia kina i te sprawy. Ogólnie podobało mi się przedstawienie
pracy Claire jako chirurga polowego, o dziwo, bo zwykle nie lubię scen
medycznych, ale tu faktycznie niczego drastycznego nie pokazali. Konflikt z
doktorem Leckie, który wydał mi się w tej wersji mniejszym dupkiem niż w
książce. Claire zdołała tu zyskać jego szacunek i faktycznie zrobił tu on
wszystko co potrafił, a nie jak w książce po prostu odszedł. W ogóle przez cały
odcinek miałam wrażenie, że sugerują, że to Jamiemu coś się stanie, jakbym nie
czytała książki to tak bym właśnie obstawiała. Te sceny rozmów Claire i Jamiego
pod gwiazdami… I też sam postrzał, przez dobre kilka sekund pokazywali tylko
szok na twarzach obojga, zanim pokazali, że to ona oberwała. No i scena, do
której odnosił się tytuł odcinka, jak i 8 tomu. Wydaje mi się, że w książce
Jamie napisał rezygnację na koszuli tego żołnierza, a tutaj wprost na skórze, może po prostu tak
było łatwiej? No i był ser!
Ogólnie trochę szkoda, że już
zapowiedziano 8 sezon, bo bez tego pewnie końcówka byłaby dla fanów bardziej
emocjonalna. A następny odcinek dopiero za dwa tygodnie…
S07E16
Co tu się właśnie wydarzyło?!
Dobra, zacznę od początku.
Ciekawa była scena otwierająca, z
Jane i tym dziennikarzem, zdaje się.
Sceny z Claire dochodzącą do
zdrowie całkiem spoko, lubię kiedy ona i Jamie zachowują się właśnie jako takie
zwyczajne małżeństwo, jak Jamie pomaga jej w takich normalnych ludzkich
czynnościach. Bez jakichś wielkich gestów czy słów (znaczy to też lubię, ale
wielkie gesty były w poprzednim odcinku). Rozmowa Claire z Denzellem bardzo mi
się podobała, dajcie temu facetowi jego Dottie, Denzell zasługuje na swoją
miłość!
Zaś jeśli chodzi o wizytę mistrza
Raymonda… Dobrze było go zobaczyć, jest to jedna z ciekawszych postaci w tej
serii, ale nie podoba mi się co z tego wynika. Ale o tym później.
Wizyta Lorda Johna bardzo fajnie
przedstawiona, widać było to napięcie, które było w książce. Jedynie wydała mi
się trochę bezcelowa.
Zaskoczyło mnie, że Buck wciąż
jest z Rogerem. Myślałam, że w poprzednim odcinku zamknęli jego wątek, ale
widać nie. Może uda się z nimi do Ameryki i zamieszka w Ridge? Nie byłoby to
chyba najgorsze rozwiązanie. Samo spotkanie Rogera z rodziną fajne. Nie
spodziewałam się, że wrócą do Lallybroch i tej rozmowy Bree z jej dziadkiem.
Widać, że zaczynają promować spin-off.
Nie spodziewałam się, że śmierć
psa doprowadzi mnie do łez, zwłaszcza, że Rollo umarł ze starości. A jednak,
kurczę, oczy się mi spociły… W książce mnie to tak nie ruszyło, a tu jakoś tak
widok tego zwierzaka mną szarpnął.
Samo ratowanie Jane było bardzo
podobne do wersji książkowej, mimo zmienionej lokalizacji. Zarówno sceny z
Lordem Johnem jak i sama akcja ratunkowa z Jamiem były super. Biedna dziewczyna
i biedny William. No i rozmowa Williama z Jamiem o jego matce też bardzo wierna
książce, chociaż może Sam się za dużo w tej scenie uśmiechał? Ale to bardziej
chodzi o to, że nie do końca się jego interpretacja pokrywa z moim Jamiem, więc
no, to nie jest wada.
No i na koniec zostawiłam kwestię
Faith. Co tu się, ja się pytam zadziało? Twórcy się chyba naoglądali za dużo
Rodu Smoka. Ja tydzień temu chwaliłam ten serial, że pominął wątek kazirodczy z
Buckiem, a oni robią coś takiego? Dajcie biednemu Williamowi trochę spokoju,
chłopak nie może ogarnąć tego, że jest bękartem, a tu jeszcze mu w kolejce
ustawiają fakt, że spał z siostrzenicą? Sensu nie ma, żeby Faith przeżyła i
ogólnie absurdalne to by było.
Samo hintowanie, że to TA Faith
było dobrze zrobione. Te ważki nawiązujące do tytułu 2 tomu, piosenka, którą
Claire śpiewała nad córką, Jane patrząca na niebieską zorze (a niebieski to kolor
podróżników w czasie). No, technicznie to wszystko działało. Tyle, że to nie ma
sensu! Owszem, temat był poruszony w książce, ale raczej jako myślenie
życzeniowe a nie fakty.
Jeśli Diana w 10 tomie pójdzie tą
drogą (na szczęście raczej szanse na to są małe) to przysięgam, że odpalę
pełnego Wokulskiego i będę rzucać tą książką! A mam wprawę w rzucaniu
tysiącstronicowymi cegłami!
No to na koniec podsumuję cały
sezon 7B. Ogólnie podobał mi się, najwierniejszy książką sezon od 3 sezonu.
Niestety, wydaje mi się, że ten sezon jest dużo fajniejszy dla tych co książki
czytali i mogą sobie pewne rzeczy dopowiedzieć. Wiele najciekawszych wątków
całkowicie pominięte, inne zrobione telegraficznym skrótem. Postaci brakuje
całymi rodzinami! Nie ma Fergusa z rodziną, nie ma Randallów, wszystkich 3
(Jacka, Denysa i Franka), połowy Greyów… Percy się pojawił na parę minut, w
sumie bez prawie żadnego wyjaśnienia kto zacz… Pewnie będzie go więcej w 8
sezonie, ale i tak nie nadrobią strat. Pewne sceny nie szarpną serduszkiem bez
odpowiedniej podbudowy. No, najbardziej boli to czego tu nie ma. Tym bardziej,
że to co jest wykonane dobrze. Lord John jest w tym sezonie wspaniały, głównie
dlatego, że większość jego scen jest żywcem wyjęta z książki. I przez to tym
bardziej irytuje fakt, że wolą zrobić serial o rodzicach głównych bohaterów niż
zekranizować książki o nim.
No i ogólnie charaktery
bohaterów były dużo bliższe książką niż
w poprzednich sezonach. Nawet czasem pojawił się humor! Więc no, kierunek moim
zdaniem dobry, tylko brakuje tu czasu! Bo cały sezon 7 miał 16 odcinków, czyli
tyle samo co sezon 1. Tylko, że w sezonie 1 zekranizowali 700 stron powieści, a
tu wcisnęli grubo ponad 2000 stron.
No i ostatni odcinek zepsuł mi
odbiór tego sezonu. Ech…