Cykl: Koło Czasu
Autor: Brandon Sanderson, Robert Jordan
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Gatunek: fantasy
Przedostatni tom „Koła Czasu”. Tradycyjnie tych co nie czytali poprzednich tomów zapraszam do recenzji tomu pierwszego, bo w poniższym tekście pojawiają się nich spoilery.
Rand przeszedł wewnętrzną przemianę. Perrin musi zmierzyć się ze swoją naturą i błędami przeszłości. Mat przygotowując się do misji ratunkowej musi stawić czoła swojemu prześladowcy. Tymczasem hordy trolloków ruszyły na Ziemie Graniczne.
Wyraźnie widać, że początkowo ten tom i poprzedni (a także następny) miały stanowić jedną całość. Duża część tego tomu została poświęcona historii Perrina, wydarzeniom, które miały miejsce przed zakończeniem „Pomruków Burzy”. A jednocześnie rozdziały te są przeplatane tymi poświęconymi innym postaciom, które z kolei dzieją się poza zakończeniu „Pomruków”, przez co momentami można odnieść wrażenie, że postać Tama znajduje się w dwóch miejscach jednocześnie. Nie jest to jakaś wielka wada, ale zabieg ten zaburza trochę rytm historii i wymaga zwiększonej uwagi czytelnika.
Perrin w końcu zaczyna akceptować swoją wilczą naturę i wykorzystywać możliwości, które daje. Spotkanie z Białymi Płaszczami wymusza też na nim konfrontację z konsekwencjami własnych czynów.
Co zaś się tyczy samych Białych Płaszczy… Jezu, jacy to są idioci. Zbiorowo. A miałam nadzieję, że teraz, kiedy Galad objął nad nimi dowództwo to będzie lepiej… No dobra, jest lepiej, bo Galad jest chociaż szlachetny. Co prawda nie zmienia to wciąż faktu, że jest to szlachetny idiota, ale i tak jest lepiej niż było.
Mat jest absolutnie wspaniałym bohaterem. Każdy rozdział, w którym się pojawia to jest czyste złoto i niesamowita przyjemność z czytania.
Sam Rand w tym tomie bardzo się zmienił. Już nie jest wewnętrznie rozdarty, stał się spokojniejszy i mądrzejszy. Naprawia część błędów, które popełnił wcześniej. Ogólnie można powiedzieć, że został magicznym Jezusem.
Irytuje mnie Egwene. Teraz, gdy już uporała się z rozłamem w Białej Wieży, zaczęła stanowić główną opozycję wobec Randa. A ja nie do końca rozumiem dlaczego. Przecież wychowała się razem z nim, ba! Miała za niego wyjść. A teraz zachowuje się jakby mu w ogóle nie ufała, jakby nie wiedziała jakim on jest człowiekiem. Dziwne to dla mnie.
Z kolei Nynaeve wydaje się jej całkowitym przeciwieństwem. W ogóle, obok Mata, moja ulubiona postać. Aes Sedai, której naprawdę zależy, która nie zapomina być człowiekiem. A za zorganizowanie Lanowi armii to ją uwielbiam.
Ciekawe były wizje Aviedhy w Rhuidean, ale, o ile były one ciekawe, to jednak brakowało mi w nich tego czegoś, co było w analogicznej scenie we „Wschodzącym Cieniu”. W tym momencie najbardziej brakowało mi prozy Jordana.
Dużo w tym tomie powrotów to wydarzeń motywów z początku serii. Widać, że historia jest już na etapie końcowym, bohaterowie przebyli już większość swojej drogi i można już ich zestawić z ludźmi, którymi byli gdy ją zaczynali.
Co do polskiego wydania. Początkowo chciałam napisać, że jest lepiej niż w poprzednim tomie. Ale widzę, że eksperyment trwa nadal, po prostu błędy zaczęły się pojawiać trochę później i są innego rodzaju. W tym tomie nie ma już literek zamiast spacji! Co prawda nie ma też myślników w dialogach i przejść do nowego akapitu wtedy kiedy jest to potrzebne… A imiona są momentami tak przekręcone, że ciężko rozpoznać o kogo chodzi… Do tej pory nie wiem, jakim cudem z „Damodred” wyszło im „Daomdre”. Zresztą nie tylko imiona są przekręcone, „jedynka” zamiast „jednak” też nie ułatwiła czytania. Po za tym jeszcze brak konsekwencji w nazewnictwie. Przymus stał się nagle Kompulsją, Zabójca momentami był nazywany Oprawcą, a raz, o zgrozo, Slayerem. W ogóle, w kilku miejscach nazwy, które normalnie były tłumaczone nie zostały przetłumaczone. I jeszcze w epilogu Olver nagle został Olwerem. Ogólnie pomieszanie z poplątaniem.
Ogólnie to jest świetna książka, jedynie można jej zarzucić zaburzoną chronologię wydarzeń i głupotę pewnych bohaterów, acz to było raczej zamierzone. Ale jest to świetna lektura, po której już nie mogę doczekać się finału.
